Jaś Wędrowniczek – hotel w klimacie podróżniczym

DSC_1486

Wielkie podziękowania dla Pani Justyny i Pani Małgosi za zaproszenie do Rymanowa na imprezę z cyklu „Wielkie Wyprawy”. Miło było poznać hotel z klimatem, który dodatkowo tak aktywnie promuje pasje podróżnicze.




Zimowe wejście na Mont Blanc

Cel – Mont Blanc (4810 m n.p.m.) – zdobyty (2:1 dla nas)

Kiedy – luty 2012

Kto – Dziku & Paweł & Aga


The Alpinists presents…

„Ludzie, którzy tracą czas czekając, aż zaistnieją najbardziej sprzyjające warunki, nigdy nic nie zdziałają. Najlepszy czas na działanie jest teraz!”
Mark Fisher

Wybór celu na nasz pierwszy zimowy wypad w Alpy trudny nie był. Miało być wysoko, miało być zimno, miało być ciężko i miała być zabawa. Gdzie tego szukać jeśli nie na Mont Blanc? Góra oferowała pewne poczucie bezpieczeństwa, ponieważ obaj z Pawłem zdążyliśmy ją już wcześniej poznać. Aga nie miała jeszcze okazji być na szczycie, więc tym bardziej motywacji jej nie brakowało.

Start nie był łatwy. Chociaż z Polski wyjeżdżamy w sobotę rano to do Les Houches docieramy dopiero w niedzielę przed południem. Zaczęło się od popsutej ładowarki do nawigacji. Już w trasie montowaliśmy z 3 ładowarek jedną działającą. Potem pękł kabel od spryskiwaczy, ale Paweł z pomocą scyzoryka usterkę naprawił. Scyzoryk wkrótce przepadł ponieważ został na dachu i spadł w trasie. Zaraz potem Paweł uświadomił sobie, że zabrał ze sobą klucze od remizy strażackiej. Ale co tam, i tak szczytem było wjechanie w XIV wieczny, kamienny krzyż pokutny. Na szczęście ksiądz był wyrozumiały i klątwy na nas nie rzucił. Obiecaliśmy, że krzyż zostanie naprawiony po powrocie i ze stłuczoną lampą i poobijaną klapą ruszyliśmy w trasę o długości ponad 1200 km. Do Chamonix!

Startujemy o 12-tej wraz z narciarzami ze stacji kolejki w Les Houches koło Chamonix. Pracowniczka stacji patrzy na nasze plecaki z przerażeniem i gestykuluje „MONT BLANC – NO! NO IN WINTER! TWO PEOPLE DIED!”. Odpowiadamy jedynie pogodną miną. Wiemy o Rosjanach, którzy zginęli próbując przebyć tę trasę przed 1,5 miesiąca. Mamy też informacje od miejscowych służb, że przed nami nikt jeszcze tej zimy zaplanowanej przez nas trasy nie przeszedł. Mimo tych informacji czujemy się na siłach, by podjąć się wyzwania. 20 minut później ruszamy pieszo z górnej stacji kolejki (1790 m). Od tego momentu przez kilka godzin trawersujemy w głębokim śniegu stromy stok. Wokół nas gęsta mgła. Gdzieś pod nami pod śniegiem prowadzą tory kolejki zębatej. We mgle mijamy słupy trakcji, będące jedynym punktem orientacyjnym. Nie mamy jednak wątpliwości co do jednego – po naszej prawej stronie zieje pustka. Obsunięcie się ze śniegiem zaskutkuje zatrzymaniem się setki metrów niżej. Latem jechalibyśmy tędy wygodnie i oglądalibyśmy widoki przez szybę pociągu. Teraz śniegu jest tak dużo, że możemy trzymać ręką kabel trakcji. A czasem nawet i on ginie pod śniegiem. Co jakiś czas zakładamy dźwigane przez nas rakiety śnieżne. Jednak trawers jest tak stromy, że rakiety wykręcają nam kostki i zdecydowanie większą część drogi niesiemy je na plecach.

trawers

Aga poręczuje

Platforma pod namiot

Dla tych co znajdą się tam w podobnych warunkach i równie słabej widoczności – słupy trakcji są ponumerowane. Im wyżej tym numer wyższy. Przy słupie nr 447 znajdują budynki pośredniej stacji kolejki (2077 m), zaś w pobliżu słupa 496 należy się spodziewać wejścia do tunelu. My tego nie wiedzieliśmy i…

Kiedy zaczął zapadać zmrok dotarliśmy do najtrudniejszego terenu. Z prawej strony 700 metrowa przepaść. Z lewej pionowe skały. Wykopujemy łopatą platformę i rozkładamy na niej namiot. Aga w tym czasie robi jeszcze zwiad i poręczuje odcinek, który czeka nas jutro. Po 40 metrach dochodzi do skał i zapada się obiema nogami w głęboki śnieg. Wiemy, że gdzieś tu jest gwarantujący bezpieczne przejście tunel ale nie wiemy dokładnie gdzie. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że Aga kiedy się zapadła była już obiema nogami w tunelu kolejki! Ale póki co – warto napomknąć o tej nocy spędzonej na krawędzi przepaści. Ciekawym doświadczeniem było np. robienie kupki na wąskiej wydeptanej przez nas ścieżce. Wystarczyło potem lekkie jej trącenie i leciała ona gdzieś daleko w ciemność.

Rano kontynuując nasze samobójcze zapędy i będąc nieświadomi bliskości wejścia do tunelu decydujemy się go ominąć jego zewnętrzną ścianą. Teraz widzę to tak, że od 2-giej strony tunelu dzieliły nas 2 godziny strachu. Aga prowadząc zakładała przeloty, lecz skała i teren był tak nieprzyjazny, że asekuracja była bardzo niepewna. My dźwigaliśmy na plecach olbrzymie plecaki, z których dodatkowo sterczały przeklinane przez nas rakiety. Obsunięcie się któregoś z nas mogłoby być tragiczne dla wszystkich. Udaje się nam jednak dotrzeć do wylotu tunelu. W parę minut przechodzimy nim z powrotem i widzimy skąpe światło. To pewnie jest ten otwór, który wczoraj zrobiła nogami Aga. Dlaczego nie zdecydowaliśmy się pokopać w tym miejscu i odszukać wejścia?! Teraz już za późno na dywagacje, przynajmniej wiemy, że wrócimy przez bezpieczny tunel a nie tą zewnętrzną ścianą dla samobójców.


trawers tunelu

trawers tunelu

trasa poza tunelem z zaznaczonym czerwoną kropką miejscem z platformą pod namiot

Pójdźmy jednak dalej, przed nami kolejny – tym razem całkowicie zasypany tunel. Omijamy go trasą biegnącą przez żleb, skałki oraz stalowe schodki i stajemy na stacji Le Nid D’Aigle (2372 m). Tutaj biwak z jedzonkiem na ciepło i idziemy do schronu Forestiere (2768 m). Rozpatrujemy spędzenie w nim nocy. Jednak pewien fakt nie daje nam spokoju i nieco psuje humory. Okazuje się, że nie zabraliśmy jednego kartusza z gazem. Ilość paliwa, które mamy ze sobą nie przekreśla szans na zdobycie szczytu jednak powoduje pewną presję czasu. Pakujemy rzeczy z powrotem do plecaków i idziemy dalej – do Tete Rousse (3167 m). Dochodzimy do nieczynnego o tej porze roku schroniska już w zupełnych ciemnościach. W środku jest bardzo zimno, przypuszczam, że mniej niż -10 stopni. Topienie śniegu zajmuje dużo czasu, ale wreszcie udaje nam się czegoś napić i coś zjeść i padamy wymęczeni na łóżka.


biwak przy Le Nid D’Aigle

biwak przy Forestiere

w drodze do Tete Rousse

Wstajemy jeszcze o zmroku. Znów parogodzinna operacja topienia śniegu, zalewania termosów i ruszamy dalej. Jest łatwiej – bo dzień wcześniej zostawiliśmy nadmiar jedzenia, namiot oraz rakiety w Forestiere. Jednak w tym wszechogarniającym mrozie nasze organizmy szybciej słabną. Po 4 godzinach wspinaczki w zacienionym kuluarze wychodzimy przy starym schronisku Gouter (3817 m). Okazuje się, że mam odmrożone wszystkie palce u stóp. Przez następne pół godziny rozcieramy mi stopy. 10 białych, twardych i nieczułych na dotyk paliczków powoli wraca do życia. Jednak krążenie wróci do nich dopiero po 2 dniach. A czucie w pełni odzyskam dopiero po paru tygodniach. Na dodatek wejście do zimowego schronu jest zasypane i nie jesteśmy w stanie się do niego dostać. Na szczęście jest piękna, bezwietrzna pogoda. Mimo mrozu siedzimy na karimatach, gotujemy a nawet… zapadamy w drzemkę. Po przebudzeniu postanawiamy iść dalej. Przed nami kilka godzin światła dziennego więc powinno się udać dotrzeć do schronu Vallot. Schron ten znajduje się na wysokości 4362 m więc szczyt byłby już w zasięgu ręki.

Chyba nie spodziewaliśmy się, jak wielka różnica jest pomiędzy zdobywaniem Mont Blanc latem i zimą. Przez następne godziny szukamy drogi między odsłoniętymi szczelinami na lodowcu. Gdy zbliżamy się do szczytu Dome du Gouter (4304 m) nadlatuje helikopter, zatrzymuje się nad nami i widzimy wycelowane w nas obiektywy aparatów. Dociera do nas, że jesteśmy tu zupełnie sami. Latem ciągnie tędy sznur turystów marzących o zdobyciu najwyższego szczytu Europy ale dziś, czyli 21-go lutego 2012 roku jesteśmy tu tylko my.

Wchodząc na kopułę Dome du Gouter jesteśmy już mocno zmęczeni. Zaczyna się ściemniać, robi się bardzo zimno i na dodatek zrywa się mocny wiatr. Zakładamy puchowe kurtki, ale organizm jest już tak wychłodzony, że zmęczenie jest spotęgowane. Kiedy naszym oczom ukazuje się malutki punkcik jakim jest schron Vallot, sytuacja pogarsza się jeszcze bardziej. Aga wydaje z siebie jęk rozpaczy. Najchętniej w tym momencie położylibyśmy się spać w ciepłych śpiworach. Tymczasem czeka nas jeszcze zejście niżej a potem strome podejście do Vallota. Nie ma wyboru, osłaniamy się od wiatru jak tylko się da i krok po kroku posuwamy się do przodu. Gdy dotarliśmy do stromego stoku, prowadzącego do schronu naszym oczom ukazała się kolejna trudność. Stok jest teraz pokryty twardym lodem. Jakże różni się ta trasa od tej, którą pokonuje się latem! Próbuję ugryźć pierwsze kilkanaście metrów i okazuje się, że posuwam się szybko do góry lecz tylko na koniuszkach raków. Mam wrażenie, że zęby wbijają się na głębokość zaledwie 1-2 mm. Sygnalizuję Adze by obeszła ten teren i poszukała bardziej przyjaznego zbocza. Sam już nie mam ochoty schodzić, tym bardziej, że czuję przypływ sił i zasuwam jak automat do góry po lodzie do samego schronu. Paweł przyjmuje tę samą taktykę, Aga zaś znajduje nieco pewniejszy szlak i wkrótce całą trójką wtaczamy się do metalowego, lodowato-zimnego schronu. Rozkładamy karimaty, rzucamy się do śpiworów i trzęsiemy się jak galarety. Jedynie Paweł jakby nie odczuł tego chłodu tak silnie.


biwak przy Gouterze

w drodze do Vallota

S.O.S. czyli Paweł uczy się z notatek w schronie Vallot

Atak szczytowy następnego dnia przebiegł nadzwyczaj sprawnie. Właściwie przy trudach z poprzednich dni był czymś niemal przyjemnym. Pozwalam sobie tak napisać, choć na szczyt nie dotarłem. Wyruszyliśmy wspólnie rankiem, jednak nie dawały mi spokoju moje odmrożone palce. Na jednym z przedwierzchołków zdecydowałem się zawrócić, by nie narażać się dłużej na mróz na tej wysokości. Wróciłem do Vallota i położyłem się spać gdyż założyłem, że czeka mnie parogodzinne oczekiwanie na przyjaciół. Jakże zdziwiłem się, gdy niedługo po mnie pojawiła się Aga oświadczając: „Dziku, zdobyłam Mont Blanc”! Niedługo potem pojawił się Paweł, tłumacząc opóźnienie tym, że musiał wykonać parę telefonów ze szczytu. Od momentu, w którym zdecydowałem się zawrócić, moi przyjaciele w błyskawicznym czasie zdobyli szczyt. Latem ten końcowy odcinek to ciągłe „mijanki” i spowolnione przez inne grupy tempo. Zimą tego problemu nie ma ale i tak jestem pełen podziwu dla szybkości moich partnerów. Kiedy Aga i Paweł znaleźli się na ostatnich metrach przed szczytem, przyleciał kolejny helikopter i również tym razem widoczne były wycelowane w nich obiektywy. Szkoda, że nie mamy dostępu do tych zdjęć. To dopiero byłaby pamiątka.


atak szczytowy

Aga na szczycie

Paweł z flagą Olimpu na szczycie

Resztę dnia oraz noc spędziliśmy w Vallocie. Temperatura w nocy w metalowym schronie spadła do ok. -20 stopni ale czy ma to jeszcze znaczenie? Mont Blanc zdobyty i to zimą! Rano z poczuciem spełnionego obowiązku spakowani ruszyliśmy w dół. Zanim dotarliśmy do schroniska Gouter pobłądziliśmy między szczelinami. Czekało nas z tego powodu kilka nieplanowanych podejść by odnaleźć właściwą drogę. W końcu jednak docieramy do schronu i okazuje się, że ktoś w tych dniach oczyścił wejście. Zgadujemy, że musiał tu wczoraj wylądować helikopter i ktoś się napracował, by schron był dostępny. Czyli francuskie służby ratownicze biorą pod uwagę, że jednak ktoś się tu zimą kręci i starają się eliminować nieprzyjemne niespodzianki, typu niedostępny schron zimowy. My jednak schodzimy niżej, przez kuluar do Tete Rousse, i dalej do schronu Forestiere. Gaz mamy już na wykończeniu. Stosujemy metodę, że na śnieg w menażce kładziemy torebkę owocowej herbaty i pijemy to gdy tylko zrobi się z tego letnia, zabarwiona i aromatyzowana woda. Jedzenia nam jednak nie brakuje. Paweł ma jeszcze mnóstwo kiełbasy i sera. Żartujemy, że jak zwykle zaopatrzyliśmy się w suchy prowiant jak na 2 tygodnie wędrówki przez Antarktydę. Tego dnia mamy jeszcze dużo czasu. Na dół nam się nie śpieszy bo wiemy, że wrócimy tunelem. W ten sposób pójdzie szybciej i bezpieczniej. Wychodzimy więc na grań nad Forestiere i podziwiamy widoki. Do głowy przychodzą różne – raczej niezbyt pożyteczne zajęcia. Skaczemy z nawisów śnieżnych, a nawet pada pomysł spędzenia nocy w jamie śnieżnej. Paweł wykopuje sporych rozmiarów jamę, wchodzi do niej, wyciąga notatki i zaczyna się uczyć do egzaminu na Przewodnika Sudeckiego. Wcześniej uczył się również w namiocie nad przepaścią, w schronie Vallot oraz w baraku Forestiere. Czy znacie lepsze miejsca do nauki?


w zejściu Paweł biegnie za zdmuchniętą puchową łapawicą

brrr – zimno

nowe schronisko Gouter

24-go lutego schodzimy do stacji kolejki, przechodzimy tunel, przekopujemy się na drugą stronę i przy wylocie poręczujemy z pomocą słupów najbardziej niebezpieczny odcinek. Wychodzimy na zasypane torowisko, mijamy platformę, na której parę dni temu spędziliśmy noc i podążamy do doliny. Po drodze mijamy miejsca, w których zeszły ostatnio lawiny. Gdzieniegdzie śnieg obsunął się całkowicie, odsłaniając trawę. Nam udaje się jednak bezpiecznie dotrzeć do cywilizacji. Jest piękna słoneczna pogoda kiedy docieramy do górnej stacji kolejki. W pierwszej kolejności korzystamy z toalety. Oj, jak człowiek mało docenia to, że może w domu usiąść sobie na ciepłej desce. My teraz takie rzeczy doceniamy. Po powrocie do domów cieszymy się tym, że nie musimy topić śniegu tylko włączamy czajnik elektryczny oraz tym, że nie musimy spać z ubraniami i butami w śpiworze bo nie zamarzną nam do rana.

I po to są te wyjazdy. Człowiek bardziej kocha życie.

– END –

Dziku


Paweł w jamie

pyszna herbatka!

przebijanie się przez tunel

Galeria




Piz Buin (3312 m n.p.m.)

Cel – Piz Buin(3312 m n.p.m.)- zdobyty

Kiedy – październik 2012

Kto – Dziku & Aga & Tomek & Beata & Jacek




Grossvenediger czyli 3×6

Cel – Grossvenediger (3666 m n.p.m.)- zdobyty

Kiedy – lipiec 2012

Kto – Dziku & Aga & Ola & Tomek




Hiszpania – podejście drugie

Cel – Mulhacén (3479 m n.p.m.)- zdobyty

Kiedy – wrzesień 2011

Kto – Dziku & Aneta




Słowacja – Gerlach

Cel – Gerlach (2654 m n.p.m.)- zdobyty

Kiedy – marzec 2012

Kto – Dziku & Tomek & Paweł & Iza & Adam




Razem Na Szczyty

Ruszył nasz nowy projekt „Razem na szczyty”, czyli zdobywanie z osobami niepełnosprawnymi najwyższych gór każdego pasma górskiego Polski. Przed nami 28 szczytów do zdobycia. Szczegóły, uczestnicy, relacje, galerie zdjęć na stronie razemnaszczyty.pl. Zapraszam!




Tramposferowa lekcja geografii

Madzia pisze:
„Tym razem Tramposfera zawitała do szkoły. Próbowaliśmy zachęcić dzieci do znalezienia i pielęgnowania swojej pasji, opowiadaliśmy o tym jak się śpi i je w górach, jak się ubrać oraz jak zadbać o bezpieczeństwo podczas wędrówki. Ciekawe czy wyrosną z nich alpiniści? 🙂 Dziękujemy za zaproszenie!”
W imprezie udział wzięli: Madzia, Aga, Dziku i gościnnie Biedronka.




Dolomity – First Blood

Kiedy: VII 2005
Kto: Dziku, Mickos
Gdzie: Dolomity – Sasso Piatto (2964 m.) & Piz Selva (2941 m.)
Zdjęcia: Dziku, Mickos
Tekst: Dziku

Wstęp

W lipcu 2005-go roku postanowiłem przeżyć jakąś przygodę. Było to moje pierwsze lato od rozpoczęcia pełnoetatowej pracy i najprawdziwszy, normalny urlop. Wymyśliłem sobie, że pojadę w góry Rumunii i zdobędę jakąś górę oszałamiającej wysokości przekraczającej 2000 m n.p.m. Cel dla mnie niemal nieosiągalny zważywszy, że dotychczas nie widziałem gór wyższych od Sudetów. Obce były dla mnie słowa „Gubałówka”, „Krupówki” czy nawet „Zakopianka”.
Do samotnego wypadu do Rumunii próbowano mnie zniechęcić na wiele sposobów ale ostatecznie od pomysłu odwiódł mnie kolega, wg którego lepszym pomysłem było pojechanie na Marmoladę. Nazwa śmieszna, zupełnie nic mi nie mówiąca, ale z pomocą Internetu dowiedziałem się, że Marmolada naprawdę istnieje i znajduje się we Włoszech. Kierunek trochę inny niż Rumunia ale co mi tam, spakowany już jestem, więc co za różnica w którym kierunku pojadę. Jeśli chodzi o kwestię wysokości tej góry (3343 m n.p.m.) i otaczającego ją lodowca, to informacje te brzmiały dla mnie tak obco i absurdalnie, że zupełnie je mój umysł zignorował.
Na dzień przed wyjazdem kolega przyniósł mi do pracy uprząż, a w dniu wyjazdu, bezbronny wobec drwin sprzedawców z pewnego wrocławskiego sklepu górskiego kupiłem jakieś elementy, które nie miałem pojęcia do czego służą. Do tego zafundowałem sobie za całkiem niską, promocyjną cenę kurtkę. Był to jedyny górski element mojego ubioru. I tak w glanach, bojówkach i starej kominiarce na głowie pojechaliśmy wspinać się w Dolomity. O tym, że byłem w Alpach dowiedziałem się dopiero po powrocie.

Poniższa relacja pochodzi z 2005-go roku. Jest to moja pierwsza w życiu relacja z wyprawy więc warto ją tu zamieścić by nie przepadła. Mimo, że nie zachęcam do zdobywania tego typu gór w glanach i bez kasku, to jednak do dziś jestem zwolennikiem teorii, którą można odnieść do wielu dziedzin życia. Najogólniej ujmując brzmiałaby tak: „Jeśli nie jesteś pewien czy dasz radę wspiąć się na jakąś wysoką górę, to najpierw wejdź na wyższą.”

Dziku’2012

Relacja

8 VII 2005 (piątek)

Wyjazd o 22:00 z dworca PKS we Wrocławiu. Jedzie tylko nas dwóch i kierowca busa – mocno narwany koleś ze skrajnie negatywnym podejściem do życia (życie nie ma sensu, wszyscy kłamią i kradną albo kradną i kłamią, trzeba narzekać bo kto nie narzeka ten się poddaje itp.).

9 VII (sobota)

0:40 – Zgorzelec, przejście granicy, i po długim nocnym marszu na azymut z potwornie ciężkimi plecakami dochodzimy do dworca po niemieckiej stronie. Tu 2,5 h czekamy na przystanku przed dworcem aż go otworzą. O 4 wchodzimy do budynku i zaczyna się problem z kupieniem biletu w automacie. Pomaga nam koleś z Polski. Wystukuje złe cyferki i kupuję zły bilet ze złą datą. Jednym słowem ZŁOOO. W pierwszym pociągu Helga pani konduktor poprawia bilet i jest od tej pory wszystko w porządku, a gdyby mi ktoś wcześniej kasę rozmienił na dworcu to kupiłbym drugi i na początek byłbym 60 E w plecy.

Zaczyna się całodzienne tłuczenie pociągami. Goerlitz 5:05 do Dresden do blabla do Schwandorf, tu czekamy na spóźniony pociąg do Monachium (30 min.). Pociąg do Schwandorfu – brrrr – warunki ekstremalne, klimatyzacja nastawiona na minus 90 stopni w słońcu. Dojechaliśmy do Monachium, tu wsiedliśmy w pociąg do Mittenwaldu, to już będzie granica z Austrią.

Dalej autostop – blondyna z niezłym burdelem w aucie. Poza tym że umiała mówić w trzech językach – ale żaden z nich nie był polskim ani angielskim – to miło się jechało (może za wyjątkiem momentu gdy oglądała mapę jadąc autostradą i milimetry oddzieliły nas od barierek przy zwężeniu pasa. Wysiedliśmy w Schoenebergu i tu utknęliśmy na noc. Próbujemy znaleźć miejsce na namiot pod lasem ale woła nas Austriak z dubeltówką. Pokazuje coś co sobie tłumaczymy że „jest tu polowanie i się nie wyśpimy”.

Trochę zagubieni idziemy sobie do ładnego domku na ładnej zielonej górce. Gdy dochodzimy ściemnia się już niemal zupełnie. Z tarasu widzimy, że w środku siedzi pięciu gości i ogląda TV. Mickos puka w szybę. Żaden tyłka nie podnosi. Co tam że dwóch typów z plecakami wielkości szafy wychodzi z ciemności i stoi im na werandzie. Otwiera nam nastoletnia dziewczynka i na nasze pytanie o kawałek pola pod namiot leci na piętro zapytać mamy. Po chwili wraca i mówi tylko: „Wherever you want”. Hmm… żaden z dorosłych nawet nie wyszedł zobaczyć kto przyszedł i o co chodzi. No więc śpimy za chatką z sianem. Dookoła piękne góry.

10 VII (niedziela)

Problemy z wydostaniem się z Schoneberga. Ochrona autostrady kiwa na nas palcem. Stajemy przy wjeździe na autobahna i po długim czasie bezowocnych prób złapania stopa (wstaliśmy o 7) postanawiamy zjeść śniadanie. Po śniadaniu ponownie próbujemy. Niemal natychmiast zatrzymuje się koleś i wiezie nas do granicy z Włochami do miasta Brenner.

Tu w publicznej toalecie robię kupę za 500 zł (czyli gubię okulary, które zostawiłem przed kabiną i gdzieś zniknęły), myjemy się (nareszcie ciepła woda!) i łapiemy (oj trochę postaliśmy w deszczu) stopa do Vipitieno (niemiecka nazwa miasteczka brzmi Sterzing – bardzo uroczo). Tu się zaczynają schody, i to spore. Coraz trudniej złapać stopa. Mijają nas same drogie, wypasione auta i żadne nie chce zabrać dwóch załadowanych bagażem i niezbyt schludnie ubranych typków. Idziemy parę km. i nikt się nie zatrzymuje (czasem stoimy po 40 min. i machamy ale bez rezultatu) . Wreszcie popołudniu zatrzymuje się parka z Rzymu – na oko 45 letnie małżeństwo. Psujemy im bagażnik naszymi plecorami ale i tak zawożą nas pięknymi, mega-krętymi trasami (obaj prawie rzygamy) do Selva Gardena (niem. Wolkenstein – równie ślicznie).

Tu miotamy się jak szaleni nie wiedząc dokąd się udać. Wkoło same bardzo strome góry – to już Dolomity. Idziemy gdzieś na oślep i docieramy do uroczego miasteczka bez ludzi. Sklepy i knajpy wyglądają jakby właściciele i klienci nagle zniknęli. Wszystkie towary powystawiane na zewnątrz, żadnych oznak że ktoś pilnuje. Jedynie w aucie siedzi dziadek z lornetką wpatrujący się w ścianę lasu i jakaś panna. Czujemy się jak z innej bajki. Siadamy pod jednym z domów (dom o nazwie Alpina – jest na zdjęciu) i zajadamy kolację. Przez dłuższy czas w budynku nie zauważyliśmy żadnego ruchu. Nikt też nie odpowiadał na pukanie. Po zmroku złapałem za klamkę i okazało się że drzwi są otwarte. Wchodzimy do środka i srając w gacie zwiedzamy dom świecąc po kątach latarką (nie wiedziałem wtedy jeszcze że istnieją czołówki więc na wyprawę zabrałem lampkę od roweru).

Dom był opuszczony, nie wyglądało żeby ktoś miał tam w najbliższym czasie zaglądać. Parę mebli, pęknięta ściana, stare wykładziny.. ale to powodowało że czuliśmy się jak w typowym japońskim (Koreańskim? Chińskim?) horrorze. Najbardziej wystraszeni byliśmy oglądając pokój dziecięcy – obdarte do połowy plakaty na ścianie, grzechocące pod nogami zabawki, kasety magnetofonowe, warcaby, lalki, wszystko to oglądane w świetle latarki przyprawiało o mocne bicie serca. Jednak padający coraz silniej na dworze deszcz spowodował że postanowiliśmy przekimać w środku. Karimaty rozłożyliśmy w przedpokoju. Jeszcze przed pójściem spać zabarykadowaliśmy drzwi. Te do pokojów jakoś omotaliśmy liną bo najbardziej baliśmy się że to stamtąd jakieś dziecko wyjdzie. Pod wyjściowe podłożyliśmy tylko wieszak który miał spełniać rolę klina. Słuchając kapania kropel z dachu, przeczekaliśmy 15 minut wizji typu „Klątwa”, „Dark water”, „The Ring” itd. I zasnęliśmy.

Nic nas nie zjadło więc rano ok. 7-mej zmyliśmy się.

11 VII (poniedziałek)

8:52 – autobus do Passo Sella. Na górze – w „schronisku” barman-playboy (zainstalowane języki: niemiecki i włoski) za ladą odmawia nam zostawienia plecaków w hmm… restauracji hotelowej i mamy mały problem bo z plecakami to się nie powspinamy. (Ceny – 18 E / 6-osobowy pokój i 26 E / 2-os. pokój. )

Na nasze szczęście natknęliśmy się na szefową, panią bardzo miłą, która prowadzi nas do środka i bez żadnych opłat pozwala nam zostawić plecaki. Na szlak ruszamy o 10:30 z ambitnymi planami zdobywania szczytów. W tym celu dzień wcześniej uczyłem się, jak się zakłada uprząż, a dodatkowo Mickos mówił mi co mam z czym zmontować, żeby powstała lonża do asekuracji. [Dopiero po latach dowiedziałem się od kolegi po kursie wspinaczkowym, że moja lonża mogła nie zadziałać jak należy, gdyż drugi koniec liny miałem przywiązać do uprzęży a wtedy w Dolomitach wkładałem go do kieszeni żeby mi się nie pałętał]

Wleźliśmy krętym szlakiem po pokruszonych skałach do pierwszego schroniska. Tu spotkaliśmy ekipę z Polski, która gdy usłyszała że się na via ferratę wybieramy przekonana była, że jesteśmy z jakiegoś klubu wspinaczkowego . Nie przyznałem się, że wczoraj po raz pierwszy zakładałem uprząż, a poza tym nawet nie bardzo wiem gdzie leży Zakopane. Po krótkiej rozmowie udaliśmy się do schroniska Viacenza z którego odbijała ferrata.
Stąd ruszyliśmy już samotnie na szczyt. Widoki wspaniałe.

Trasa nie za dobrze oznaczona. Albo żadnych czerwonych kropek na skałach albo za dużo bo rozchodziły się w różnych kierunkach. Mało zabezpieczeń za to sporo wspinaczki i o 16:15 Sasso Piatto ( 2964 m.) zdobyte! Tu parę fotek i na dół (już stromym piargiem, bez użycia rąk).

Po dość szybkim (zdecydowanie za szybkim dla moich kolan) zejściu na ok. 2200 m. czujemy że mamy dość. Nogi do d.. wchodzą.

Po paru godzinach marszu w trakcie którego spotykamy parkę siwiutkich emerytów (minimum 70 ale raczej 90 lat) którzy chwalą się że maszerują od 8 godzin w okół tej grupy górskiej, co uważam było wielkim wyczynem zważywszy że przed nimi jeszcze co najmniej 4 godziny marszu! O 20:15 docieramy do Passo di Sella. Sił już nie mamy na nic więc zostajemy u miłej pani na noc. Okazja niebywała – płacimy 12 E / os. za pokój na poddaszu + 3 E za gorący prysznic. Jeszcze przed 23-cią wciągam fasolkę, potem kawka, herbatka, parę kromek z pasztetem i pod.. cieplutką puchatą pierzynę z najprawdziwszego pierza z jakichś pewnie alpejskich bocianów. Acha – posiłek gotowany na gazówce oczywiście (na czujnik dymu w pokoju założyliśmy na wszelki wypadek woreczek i gumkę).

12 VII (wtorek)

Wstajemy o 7:30. Po wczorajszej wędrówce czuję kolano, które nieźle dostało przy schodzeniu. Dziś wybieramy się na Piz Selva. Niedaleko – bo 20 min. od schroniska – zaczyna się via ferrata- czyli niemal pionowa ściana prowadząca na szczyt.

Ferrata ta jest jedną z najefektowniejszych ubezpieczonych dróg wspinaczkowych w Dolomitach. Prowadzi przez północno-zachodnie ściany Selli, na szczyt Piz Selva (2941m.). [http://www.dolomity.pl/viaferrata.php?id=10]

Na stronkach można poczytać opis ferraty, polecam. My wspinaliśmy się od ok. 10:30, a w pierwszym obszernym miejscu po zdobyciu ściany znaleźliśmy się chyba dopiero około 14. I tu po raz pierwszy zobaczyliśmy kozice, nawet całe stado wylegujące się na pobliskich skałach.

Po pokonaniu drugiej ściany już nie tak trudnej jak pierwsza i wspięciu się na szczyt dech nam zaparło. Przed nami rozciągał się prawie płaski księżycowy krajobraz, a w oddali jeszcze wyższy szczyt (Piz Boe 3152 m.)

Teraz kilka godzin marszu skrajem przepaści i zaczynamy stromo schodzić w dół (ajaj znów kolano po dupie dostało). Krajobraz przypomina góry skaliste (wielki kanion normalnie no) by potem przemienić się w przepiękną scenerię w postaci zielonych łąk, iglastych drzewek, strumyków, wodospadów i oczywiście kozic, koło których przechodziliśmy w odległości kilku kroków.

Natknęliśmy się na miejsce w którym kozice były dokarmiane bryłami soli (tak przynajmniej ja sobie to wyobrażam :P) i nie omieszkaliśmy trochę tej soli polizać no bo w końcu .. ZA DARRMO! Parę godzin marszu w sielankowej scenerii i wychodzimy z lasu wprost na.. szosę i autobus pełen no oczywiście niemieckich emerytów. Pomachałem do 100 latków bo widać było że osoba poniżej 40 roku życia jest dla nich w tamtym rejonie nie lada atrakcją. Koło drogi jeszcze pooglądaliśmy kilka świstaków (żywych, nie przejechanych) i wróciliśmy do schroniska, gdzie znów zostaliśmy na noc na naszym strychu. Jak w Titanicu – tylko tu biedni pod dachem a czym bogatszy to bliżej parteru) ale ja tam szczęśliwy byłem bo się znów wykąpałem!

13 VII (środa)

Spaliśmy do 9:30! Chyba darujemy sobie Marmoladę ze wzgl. na odległość i niski współczynnik czas/siła. Tak więc poleżeliśmy na słońcu do jakiejś 14 godziny i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Pierwszy etap do Selva Gardena (niemiecka niewdzięczna-niedźwięczna nazwa Wolkenstein), dokąd podwiozło nas dwóch Włochów, którzy poznali kiedyś jakieś Polki i potrafili powiedzieć po Polsku „ładne masz oczy” i parę przekleństw. Z Selvy idziemy jakiś czas i znów stop – 2 kolesi zawiozło nas do Weidbruck. Tam przekimaliśmy się w polu kukurydzy, blisko autostrady i torów kolejowych, ale spało się dobrze.

14 VII (czwartek)

Rano dalej stopem, zatrzymała się panienka bardzo miła. Mimo, że jechała tylko do Brixen zawiozła nas dalej za miasto do wjazdu na autostradę. Stamtąd uprzejmie pogonili nas policjanci więc poszliśmy na zwykłą drogę gdzie auta zapierdzielały chyba tylko około 180 km/h. Po dłuższym czasie zatrzymał się Turek, który nie chciał nam wierzyć że nie przyjechaliśmy tam do pracy bo dużo polaków się tam do roboty zjechało ostatnio. Wysadza nas na byłej austriacko-włoskiej granicy w Brenner. Tu łapiemy najpierw 'batmobila’ ze świetną laską za kółkiem, a potem koleś jeszcze jeden się zatrzymał, ale obydwojga puszczamy gdy dowiadujemy się, że tylko do Insbrucka jadą. Trzeci koleś, który się raczył zatrzymać wygląda jak rasowy zboczeniec i wszystko wskazuje na to że nim jest. Spędza z nami cały dzionek. Obwiózł po okolicznych górkach, pokazał bardzo ładne austriackie widoczki, zawiózł do 5-gwiazdkowego Interalpen – Hotel Tyrol (na zdj. poniżej) na szczycie góry, a tam zaproponował nocleg.

Ciekawie wyglądaliśmy – śmierdzący, w moro i brudnych glanach wśród jakichś arabskich książąt w wieczorowych strojach przechadzających się z rodzinami w wypełnionym wielkimi kryształowymi żyrandolami i pięknymi dywanami salonach lub przy hotelowym basenie. Po usłyszeniu odmowy co do spędzenia nocy w tym raju dla chyba jednych z bogatszych ludzi na świecie zaproponował nocleg u siebie. I tu również nasz drogi 'przewodnik’ usłyszał sprzeciw, ale niezniechęcony zabrał nas do Mittenwaldu gdzie w tradycyjnych bawarskich knajpach nakarmił nas, napoił, zapłacił wszelkie rachunki i co najważniejsze – pozwolił się zmyć do lasu, gdzie próbowaliśmy dojść do siebie po tym wszystkim co nas tego dnia spotkało. Nockę spędziliśmy w namiocie na placu zabaw całkowicie oblężonym przez lisy, które wylazły z lasu.


PS. Przypomniała mi się jeszcze jedna akcja tego dnia godna opisania. Człowiek który zabrał nas z przełęczy Brenner i obwoził po wcześniej opisanym hotelu i innych ciekawych miejscach zabrał nas na wzgórze gdzie stoi największy dzwon w całych Alpach (http://www.friedensglocke.at/). Tam przedstawił nas człowiekowi odpowiedzialnemu za włączanie dzwonu (codziennie o godz. 17:00) i zostaliśmy upoważnieni by tego dnia sami tenże dzwon 'odpalić’. Czułem sie nieco dziwnie stojąc na schodkach i włączając niepozorny przycisk (przed nami ludzie stojący i czekający aż dzwon zacznie bić) po którym kielich zaczyna się huśtać i głośnym biciem wypełniać okoliczne góry i doliny. Potem jeszcze nasz przewodnik wciskał nam (brrr), że na tablicy pod dzwonem wyryte jest jego nazwisko, jako jednego z fundatorów tegoż właśnie dzwonu.


15 VII (piątek)

Rano niespodzianka – rozdzielamy się i od tej pory wracam do Polski sam. Pociąg do Monachium i dłuuuuga samotna podróż niemieckimi pociągami na wschód rozpoczęta. W Monachium musiałem zaczekać wiele godzin do północy by jechać na wochenende ticket co pozwoliło na tańszą podróż. Poszedłem więc na poszukiwanie jakiegoś parku, a to co znalazłem przeszło moje oczekiwania. Park był duży, zielony i pełny panienek opalających się topless. Nawet wycofałem się do wejścia poczytać tabliczki bo pomyślałem że park jest tylko dla nudystów ale po chwili dostrzegłem także paru ubranych ludzi. Niestety z powodu zgubionych okularów nie bardzo jak było oceniać otaczające mnie biusty więc czas spędziłem na czytaniu książki. O północy wsiadłem w pociąg do Augsburga.

16 VII (sobota)

Tłukę się po dworcach od wczoraj. Pociąg do Hof miał opóźnienie więc mam w plecy 2 h bo do Zwickau pociąg uciekł i czekam na drugi. Właściwie to od czterech dni się nie kąpałem więc i śmierdzieć musi ode mnie straszliwie. Byle parę godzin wytrzymać, a jak już usłyszę 'ludzki’ język to będę jak w domu. No! dojeżdżam do Goerlitz. Ale jestem głodny.

– END –




Góry Skandynawskie – Norwegia


Pasmo: Góry Skandynawskie
Państwa: Norwegia
Najwyższy szczyt: Galhopiggen
Wysokość: 2469 m. n.p.m.
Miejscowość: Lom – Spiterstulen
Szacowany czas: 1 dzień

Galeria

Relacja

Cel – Galhopiggen (2469 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – kwiecień 2009

Kto – Dziku & Marcin & Ala & Aga & Ewa & Marek & Dagmara & Łukasz

– 27 IV –

Nareszcie upragniony dzień wyjazdu. Spotykamy się całą 8-osobową ekipą na Bielanach Wrocławskich. Co niektórzy dopiero się poznają ponieważ widzą się po raz pierwszy. Dzielimy się na dwie załogi: pierwsza to Ala, Marcin, Marek i Dziku. Drugą załogę tworzą Dagmara, Ewa, Aga i Łukasz. Ruszamy w drogę.

– 28 IV –

Na trasie najpierw Niemcy, potem Dania, a następnie tuż nad ranem przejeżdżamy mostem do Szwecji. Kilka słów o moście: składa się z trzech części, pierwsza to 3,5 kilometrowy tunel, następnie sztuczna 4 kilometrowa wyspa, a na koniec wielki 8 kilometrowy most wznoszący się w najwyższym punkcie 57 metrów nad poziomem morza. Pylony mają wysokość 203 metrów. Most jest dwupoziomowy, poniżej jezdni poprowadzona jest linia kolejowa. Równo po 24 godzinach jazdy jesteśmy na miejscu, czyli w Krainie Trolli – Jotunheimen. Nocujemy w starym, zabytkowym tartaku, który okazuje się wymarzoną miejscówą (nie wiemy jeszcze wtedy w jak wielu uroczych miejscach przyjdzie nam podczas tej wyprawy nocować).

– 29 IV –

Rano podjeżdżamy do Spiterstulen – miejsca rozpoczęcia wędrówki na najwyższy szczyt Norwegii i jednocześnie całej Skandynawii. Galdhopiggen ma 2469 m n.p.m. ale droga na tą górę jest naprawdę łatwa. Mogły wystąpić problemy z powodu marnej widoczności, jednak pomogła nam ekipa skitourowców która zostawiała na śniegu wyraźne ślady. Wejście i zejście zajęło nam cały dzionek, więc wieczorem przydał się relaks przy ognisku przed „naszym” tartakiem.

Kilka słów o Spiterstulen: Do położonej w dolinie pomiędzy Galdhopiggen a Glitterind malutkiej osady z szosy nr 55 prowadzi ślepa droga, jest ona płatna – 50 koron od auta. Najlepiej zapłacić od razu po przyjeździe. My tego nie zrobiliśmy więc zastawiono nam jedyny wyjazd traktorem. Jak się dowiedzieliśmy już po zejściu z góry (pozdrowienia dla poznanej tam praktykantki z Polski!) – nie zawsze jest ta droga przejezdna. Właściwie to mieliśmy sporo szczęścia bo za parę dni miała być ona zamknięta z powodu roztopów. Oznaczałoby to maszerowanie z plecakami dodatkowo 18 km w jedną stronę.

Oschła jakaś ta relacyjka wyszła… Ale jak ja mam opisać to co się czuło budząc się ze śpiewem ptaków, wyglądając z namiotu i widząc ośnieżone szczyty ponad lasami. Jak opisać zapach otaczającego lasu i szum górskiej rzeki albo wrażenia z kąpieli w jej lodowatej wodzie? Te pierwsze dni dały nam sporo szczęścia, a potem… potem było jeszcze lepiej.

– END –




Monte Rosa – spacer po 4 tysięcznikach

 
Kiedy: VIII 2011
Kto: Dziku, Paweł, Aga
Gdzie: Szwajcaria – Monte Rosa
Zdjęcia: Dziku
Tekst: Aga

Trzeba było w końcu gdzieś pojechać… Każda niespokojna, górska dusza wie, że jej weltschmerz mogą ukoić tylko lodowce, granie, śniegi z odpowiednią dawką adrenaliny. Padło na Monte Rosę. Możliwość zdobycia tak wielu czterotysięczników na jednym wyjeździe kusiła niepomiernie, a trzeba przyznać, że nasza trójka jest wyjątkowo nieodporna na tego typu pokusy.


1 dzień
Wyjechaliśmy na początku sierpnia w składzie:
– ja – pasjonatka wszystkiego co ma powyżej 700m n.p.m., a w szczególności powyżej 3000 m n.p.m. jest lodowe, graniowe, z ekspozycjami i do wspinania
– Dziku.maniak – zaliczania, kolekcjonowania, zdobywania szczytów koron Sudetów, Europy, Gór Europy i tylko on wie czego tam jeszcze
– Paweł – ówczesny prezes naszego Klubu, coraz bardziej zatracający się w wysokogórskich ambicjach
Po 13h jazdy dotarliśmy do Tash, gdzie z bólem serca zapłaciliśmy 40 euro za tygodniowy parking Dzikowej „Baryłki”. Taxi Freddy podwiozł nas do Zermatt ( 6 CHF/os). Tylko chwilę dyskutowaliśmy o możliwości wjazdu kolejką, ale dbając o czystość stylu ( i nasze anorektyczne portfele, cena ok. 30 euro/os) zdecydowaliśmy się iść pieszo. 20kg na plecach dało nam popalić, ale po 10h dotarliśmy pod schr. Monte Rosa. Pierwzy nocleg na 2300m n.p.m.

2 dzień
Pobudka wcześnie rano,”mleczne starty”, plecaki na zbyt obolałe plecy i w drogę. Trasa od schroniska jest bardzo słabo oznakowana, lub aż nazbyt dobrze- kamienne kopczyki prowadzą nas w każdym możliwym kierunku. Idziemy początkowo ścieżką, później kluczymy między głazami, każdy swoją najwłaściwszą trasą.
Po paru godzinach z trudem i pianą na ustach, gramolimy się pod ostatnie podejście, wzbudzając litość i zainteresowanie naszymi plecakami. Szlak jest tu lepiej oznaczony, teraz irytują obsuwające się spod nóg kamienie. Wymęczeni znajdujemy świetne miejsce pod namiot przy samym lodowcu. Wokół jest wiele takich platform, osłoniętych murkami, ale tylko jeden- nasz namiot. Rozbiliśmy biwak już koło południa, po wypoczynku i popasie wyruszyliśmy na rekonesans po lodowcu. Początkowo jest on bardzo poszczeliniony, ale wszystkie szczeliny są widoczne. Dobrze jest go obejść z prawej strony, co też zrobiliśmy. Ten mały spacer okazał się niezapomniany z racji zachodu słońca na tle alpejskich olbrzymów. Natura zawstydziła photoshopa. Naładowani pozytywną energią „niczym grzybki w Czarnobylu”, schodzimy do namiotu by spotkać nieoczekiwanego gościa.. Dzik zauważył go gdy wychodził z kubka po zupce. Wredne myszysko zjadło nam pół jabłka, bakalie i wygryzło dziurę w namiocie.

3 dzień
Od samego początku zapowiadało się kiszkowato. Wiatr próbował za wszelką cenę porwać nasz namiot na strzępy. Wyjście z ciepłych śpiworków na ten huragan w pełni potwierdziło tezę, że nie mamy jakiegoś ośrodka nerwowego w mózgu. Przez parę godzin napieraliśmy na Dufourspitze, mimo, że prawie nas zmiatało ze stoku. Na przełęczy, mając przed sobą wizję jak nas zdmuch…je z grani, decydujemy się na odwrót. Tnie lodem, zapiera oddech, nie czuję palca- najwyższy czas stąd spadać. O 9 jesteśmy znów w namiocie. Jak na złość w południe wypogadza się i jest po prostu pięknie. Chłopaków rozpiera energia, więc wybierają się na rekonesans jutrzejszej drogi, ja spędzam resztę dnia opalając się i objadając.. sielanka.

4 dzień
Nikt nie ma ochoty próbować znów klasyczną droga, więc decydujemy się przenieść nasz cały majdan na wysokość ok. 4000 m n.p.m. i stamtąd atakować pobliskie szczyty. Tyramy przez lodowiec i mimo, że wyszliśmy dość wcześnie, idziemy w pełnym słońcu, pot leje się strumieniami. Lodowiec…hmm…jest co najmniej interesujący.. lodowe groty zieją błękitem, każdy mostek śnieżny przyprawia o palpitację serca, zaliczamy nawet lodowy wspin po serakach. Pod koniec drogi stało się coś niewiarygodnego- Dzik zaniemógł. Mniej by mnie zdziwił tabor z tańczącymi Cygankami na lodowcu, niż ślamarzący się z tyłu Dzik. Znajdujemy sobie wypłaszczenie na wys. ok. 4200m, ok. 500m od „szlakowej autostrady” i budujemy z Pawłem lodowy mur wokół namiotu. Paweł w budowlanym zapędzie stworzył nawet kibel. Potem wskoczył sobie jeszcze na parę czterotysięczników, jak gdyby nigdy nic. Tak sobie myślę, że ta niespożyta energia, którą epatował Paweł i to wyczerpanie Dzika mogły mieć ze sobą coś wspólnego…

5 dzień
Pogoda idealna, spręż jest, „samo się nie wejdzie”, napieramy! Niestety bez Dzika- dalej w kiepskiej formie postanawia zostać w namiocie, zresztą na Duforze już był rok wcześniej. W szybkim tempie zdobywamy Zumsteinspitze i ruszamy dalej „trasą” na Dufora. ”Trasa” okazuje się być fantastyczną drogą wspinaczkową (jak później się okaże AD III). Dla takich chwil się żyje. Dla takich dróg poświęcamy swój cały wolny czas, znosimy konflikty rodzinne, wydajemy wszystkie oszczędności, wnosimy dziesiątki kg na plecach. Szczyt osiągamy po 3h. Schodzimy stromym żlebem, po łańcuchach na przełączkę, gdzie zostawiamy plecaki i na „lekko” zaliczamy Nordenda- luz blues. Powrót. Tu zaczynają się problemy. Okazuje się, że droga powrotna do namiotu jest tylko jedna, ta, która przyszliśmy, przez grań. Ponadto zgubiliśmy gdzieś mapę. Decydujemy się wejść na pobliską przełęcz, licząc, że za nią jest „nasza przełęcz”. Jednak nie. Namiot jest za dwoma graniami i nie damy rady do niego dziś wrócić. Paweł podsuwa najlepsze rozwiązanie- schodzimy 2000m w dół, do schr. Monte Rosa. Zniszczeni słońcem, wysiłkiem, ale upojeni sukcesem, meldujemy się w schronisku o 20. Nie wiem co było gorsze: nocleg za 100zł bez prysznica, czy kolacja składająca się z połówki czekolady…

6 dzień
Pobudka 6 rano i znów dymanie do góry, 1500m przewyższenia, do namiotu, do śniadania! Od wczoraj zjedliśmy może po 400kcal. O 12 jesteśmy znów w kochanym namiociku, woda już się gotuje na pyszną zupkę chińską z kabanosem i olejem. Okazało się, ze Dzik wydobrzał na tyle, że zaliczył sobie cztery kolejne 4tysięczniki. Niestety wysokość, brak tlenu, wcześniejszy kryzys odbiło się trochę na jego psychice.. Biedaczek..

Słodkie lenistwo, słodkie czekoladki.. Wieczorem spacer na pobliski Parrotspitze, Paweł w tym czasie obleciał Ludwigshohe, Piramidę Vincent i Cerro Negro.

7 dzień
Po tygodniu pobudek o 2 nad ranem (gotowanie zajmowało nam ponad 2 godziny) miałam dość. Wyprana zupełnie z sił zostałam w namiocie, podczas gdy chłopcy poszli na Lyskamm. Nawet się dobrze nie wyspałam, gdy wrócili po 4 godzinach, urzeczeni widokami, zafascynowani nawisami i trzęsący się z emocji. Chcieli mi chyba bardzo dokładnie mi uświadomić ile straciłam, pokazując zdjęcia jak z national geographic. Dokładny opis ich wyjścia znajdziecie na dzikumaniak.pl. Zdjęcia: 3585, 3620, 3626, 3635, panorama 1 Biorąc wszystko zusammen do kupy, okazało się, że żadnej góry nie zdobyliśmy w pełnym, trzyosobowym składzie. Weszliśmy więc na Piramidę Vincent. Zaliczyłam jeszcze solówkę na Cerro Negro i Ludwigshohe. Wylegując się później w śpiworach uznaliśmy, że skoro jest tak wcześnie to możemy zejść w dół, pod lodowiec. To był błąd. Jeśli ktoś, kiedyś zaproponuje Wam schodzenie lodowcem o innej porze niż bardzo wczesny ranek, stanowczo krzyczcie „nie!”. Zbiegając po lodowcu prawie nie połamaliśmy nóg, było bardzo niebezpiecznie, nieprzyjemnie i stresująco. Na koniec jeszcze skręciłam kostkę.

8 dzień
Wracamy i wracamy.. Dwa razy wolniej niż wchodziliśmy przez moje ślimacze tempo spowodowane opuchniętą kostką. Okwiecone Zermatt wyglądało i pachniało pięknie, w przeciwieństwie do nas, tygodniowych „niedomytków”. W Tash odwiedzamy jeszcze kampingowe prysznice i ruszamy Baryłką do domu.

Wyniki:
Prezes: 10 szczytów
Aga: 8 szczytów
Dzik: 8 szczytów

INFORMACJE PRAKTYCZNE:
• Na terenie Szwajcarii obowiązują winiety, są tylko roczne, koszt ponad 100zł
• Wszystko co we frankach jest kosmicznie drogie, np. woda w schronisku 7CHF
• Warto mieć dobrą, dokładną i aktualną mapę, szlaki kiepsko oznaczone
• Świetne miejsca pod namiot znajdują się ok. 2 godz za schr. Monte Rosa- kamienne platformy, otoczone murkami, pod samym lodowcem. Mogą być problemy z wodą
• W schronisku Monte Rosa nie ma prysznicy ani pitnej wody (ale nie wybrzydzaliśmy)
• Z Tash do Zermatt można dostać się tylko busem lub pociągiem, samochód trzeba zostawić na parkingu ( za tydzień zapłaciliśmy 40euro)
• Klasyczna droga na Dufourspitze (od schroniska) nie przedstawia większych trudności, droga z Zummsteinspitze ADIII wymaga uniewrażliwienia na duże ekspozycje, przydadzą się też większe kości, friendy i taśmy

Tekst: Agnieszka Kruk
Zdjęcia: Dziku
Model (przeważnie): Prezes (Paweł Kudła)

– END –




3 Żywioły i frekwencja>1000

Jak już nadrabiam to wpiszę do pamiętnika to wydarzenie bo warto.
Na różnych imprezach się było, się piło, się jadło. Ale wrześniowa edycja 3 Żywiołów zdecydowanie pobiła wszystkie. Imponująca frekwencja, doskonała atmosfera i profesjonalne prezentacje, przy których nasz Ural nieco pobladł. Ale tym większą mieliśmy satysfakcję mogąc się pokazać i „zmierzyć” z takim wysokim poziomem. Maćka niestety nie było ale zaglądał nam czasem do namiotu z ekranu.

Dodatkowo udało się opowiedzieć co nieco o podróżach w Radio Wrocław.
I na zakończenie puenta Pana Tomasza Sikory:
Gratuluję – do mnie
Współczuję – do mojej żony


– END –