Namiastka zimy – Keprník i Šerák poprawione

Zaledwie 3 tygodnie temu byłem tam właśnie. Jakieś 1,5 kilometra od Keprnika. I co? I dygotałem z zimna, a Aga tylko zapytała czy na pewno chcę tam iść. Od razu odpowiedziałem, że nie, że chcę wracać. Nie czułem się za dobrze i ten wypad niewiele wyjaśnił, bo po powrocie ani nie poczułem się gorzej ani lepiej.

19-go stycznia robię drugie podejście, biorę ostatnią dawkę antybiotyku i o 6-tej rano wsiadam w auto. Po drodze przesiadam się do Tomka („o ku..wa, znów się w coś wpieprzyłem!”) i po 3 godzinach jazdy jesteśmy w miejscowości Branna. I ogień.

Co potrzeba na taki niedzielny spacer? Nic. Dosłownie. Ale po co na głodniaka zasuwać: warto zabrać kanapki i termos z piciem. Na siebie zarzucić co nieco, ja po ostatnim wypadzie postawiłem na kalesony, Tomek szedł bez. I ogień.

Kilometry szybko uciekały spod butów, które się ślizgały na oblodzonym szlaku. Kijki ratowały nasze tyłki (dosłownie), bo bez nich tańce w niższych partiach zakończyłyby się upadkiem. Wyżej był stary śnieg – zmrożony, więc nie zapadaliśmy się, ale jednocześnie upewniający nas, że to nie październik. Ogólnie z zimą bida – skiturowcy i biegówkarze sporadycznie pojawiali się, ale w takich warunkach (symboliczna ilość śniegu, poza tym oblodzenia, ziemia i kamienie) sam bym się na narty nie wybrał.

W nieustannie padającym mokrym śniegu wskakujemy z Tomkiem na grzbiet i we mgle zdobywamy Keprnik. Tu spotykamy niezwykle pozytywną Czeszkę (stones, Keprnik, hurra!, hurra!), robimy zdjęcie i idziemy do schroniska. W schronisku pod Serakiem pijemy i posilamy się – po cygańsku w ganku, spożywając swoje. Potem ja wybiegam znaleźć wierzchołek Seraka, i udaje mi się to. Ale dopiero w domu się upewniam gdzie wlazłem, bo na miejscu pewien nie byłem. Wracam do Tomka i zasuwamy w dół. Docieramy do auta po 6,5 godzinach od wyjścia. Mój GPS pokazuje 27 km, Tomka 25. Jestem w to drugie bardziej skłonny uwierzyć, ale to bez znaczenia.

Najważniejsze dla mnie jest to, że czuję się doskonale. Żadnego zmęczenia, ani tego dnia, nawet po powrocie, ani następnego. Jedynie niewielki ból łydek, ale to taki co przyjemność sprawia, bo w końcu zrobiliśmy jakieś 37 tysięcy kroków, w tym sporo pod górę (około 1000 m przewyższenia).

Czuję się jak po rehabilitacji, absolutnie zregenerowany i zrelaksowany. Jak po terapii. To był wspaniały marsz, w którym nie było miejsca ani na lenistwo, ani na przeforsowanie. Wszystko idealnie, a na dodatek po drodze uczta u mamusi – obiad i deserek – mniam! I na wieczór w domu, tak by zdążyć dzieci w łóżku pocałować. Oj ile można upchnąć życia w taką zwykłą niedzielę, całe mnóstwo, tylko musi się chcieć.

Zaliczone:
Keprník – 1423 m
Šerák – 1350 m
w paśmie górskim Wysokiego Jesionika (czes. Hrubý Jeseník).




Inhalacja pod lufami

Polowanie na żółtym szlaku

Startuję z Bobrovnika (495 m). Wychodzę spomiędzy zabudowań, mijam stado owiec i wchodzę w las, gdzie w maskujących barwach pod drzewem sika pan. Nieco dalej jakimś cudem dojrzałem między drzewami drugiego typa, profesjonalnie wkomponowanego w otoczenie. Przy kolejnych osobnikach, którzy stali w równych odstępach na drodze lub tuż przy niej, zauważyłem strzelby (karabiny, sztucery, jak zwał tak zwał). Jeden z nich pokazuje na broń i mówi, że nie mogę pójść dalej, że polowanie. Coś mi w tym nie pasuje i nie mam ochoty wymyślać alternatywnego planu, tym bardziej, że nie widziałem na dole żadnego ogłoszenia, że szlak zamknięty. Koleś chyba widzi moje zdeterminowanie i macha ręką. Co 100, może 150 metrów mijam kolejnego typa z karabinem, ale z większością z nich nie nawiązuję kontaktu wzrokowego ani się nie odzywam. Oni też mnie nie zaczepiają. Nie wyglądam jak klasyczny turysta – idę szybko, bez plecaka, aparatu, mapy. Dodatkowo na czerwonym polarze widnieją naszywki. Być może dlatego, że na ramieniu mam plakietkę „wzorowy uczeń”, to jeden ze starszych myśliwych kiwa głową i salutuje.

Ostatni kilometr był bardzo stresujący. W lesie na dole usłyszałem ujadanie psów i kilka wystrzałów, poza tym od tego momentu myśliwi z karabinami stali w lesie po lewej stronie od drogi, a nie po prawej. Co oznacza, że ich lufy celowały w moim kierunku. Jeden z nich szeptem woła coś zza drzewa w moim kierunku. Patrzę na niego i oceniam, że jakiś młodszy od poprzedników i ma wyjątkowo wystraszoną twarz, wręcz przerażoną. Powtarza do mnie jedno słowo, ale nie jestem w stanie go zrozumieć. Jeszcze 3 stanowiska strzelnicze (łącznie z karabinem na rozstawionym na trójnogu) i dochodzę do skrzyżowania szlaków w miejscu nazwanym Javorik (704 m). W tym momencie słyszę sygnały z rogu, co może wskazywać na koniec polowania. Czuję ulgę, a dla spokoju ducha szukam po okolicy jakiejś informacji o polowaniu – nie znajduję żadnej. W miejscu, gdzie żółty szlak odbija w górę między krzaki stoi jeszcze jeden karabinier, ale to już ostatni. W sumie minąłem ich co najmniej 20-tu (nie wypatrywałem ich wszystkich) na dystansie około 3 km. Dziwi mnie to, że ktoś urządza polowanie na znakowanym szlaku turystycznym. Zastanawia mnie też, co ma w głowie dorosły człowiek, który czeka z bronią palną, aż mu inni nagonią pod lufę jelenia, aby mógł go zastrzelić.

Inhalacja

Kolejna zaskakująca rzecz, jaka mnie spotkała to ilość śniegu. Całkowity jego brak na dole (w Polsce nie widziałem śniegu nawet na podobnej wysokości) nie wskazywał nic na to, że będę kopał się w nawet 30 cm białego puchu. Całe szczęście ktoś przede mną rano przeszedł, więc miałem całą trasę przetartą. Po 2 godzinach docieram do turystycznej chaty (w rzeczywistości hotelowej restauracji) pod Serakiem (1350 m). Dokładnie w tym samym momencie dociera tu czerwonym szlakiem Aga z Ramzovej. Zadowolona, w spodniach od dresu, w dobrej formie pije czekoladę. Ja kaszlę i smarkam, nie mogąc się rozgrzać mając na sobie mokrą koszulkę i skarpety (nie zabrałem stuptutów). Bo ja tu tak w ogóle na inhalację przyjechałem – nie mogąc się pozbyć kaszlu i kataru od kilku tygodni stwierdziłem, że jak zrobię sobie taką trasę to sprawa zdrowia się wyjaśni – albo w tę, albo w drugą stronę. Niestety rozgrywka niczego nie dała, bo szło mi się dobrze, ale dobrze się czułem tylko, gdy byłem w ruchu:

850 m wysokości i 10 km przechodzę w równo 2 godziny.

Powrót

Wracamy częściowo niebieskim, a następnie zielonym szlakiem. Aga jest również zaskoczona ilością śniegu, lecz bardzo zadowolona z wycieczki. Oddaje mi swoje rękawiczki, bo jest jej ciepło i jak to zwykle bywa – ogólnie pozytywnie. Mi się ten nastrój udziela, bo z każdym krokiem w dół jest mi przyjemniej. Lecz na drugi dzień snuję się po domu jak zombi. Trzeba się podleczyć i zabrać do roboty, bo z taką kondycją to nie zabłyszczę w Alpach. A już za parę dni Nowy Rok i nowe plany…

Dziku




Dachstein – Babski Wyjazd Alpejski

Wyjazd odbył się w połowie października 2019 roku.

Wstęp

tekst: Aga

Wizja babskiego wyjazdu alpejskiego chodziła mi po głowie od pewnego czasu. Miałam jednak bardzo dużo wątpliwości – jako organizatorka wyjazdu byłam w dużej części odpowiedzialna za całe przedsięwzięcie: zaplanowanie dojazdu, trasy na szczyt, nocleg, sprzęt itd. To mogę ogarnąć w domu, ale czy dam radę np. zmienić koło w aucie gdy się zepsuje? Naprawić rozwaloną wycieraczkę? Znaleźć szlak, który będzie słabo oznaczony? Zdyscyplinować się na tyle, żeby wyruszyć odpowiednio wcześnie? Przewidzieć potencjalne zagrożenia? Im bardziej myślałam nad tym pomysłem tym bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, ile Dzik ogarnia na wyjazdach… Poczułam, że do tej pory zachowywałam się raczej jako gość, klient, który ma wszystko podane. Przez to zrobiłam się bardzo zależna i mało samodzielna. Postanowiłam „wyjść poza strefę komfortu” i zorganizować babski wyjazd w Alpy.

Martwiła mnie też kwestia -jak my się tam dogadamy? Kto czytał relacje o babskich wyprawach zapoczątkowanych przez Wandę Rutkiewicz wie o czym piszę. Już na etapie planowania składu zespołu pojawiły się problemy. Dzik uznał, że jeśli wyjazd w ogóle dojdzie to skutku to będzie to już super wyczyn:
– Słyszałem tylko o jednym wyjeździe w Alpy, na którym był same dziewczyny. Po tej wyprawie nie odzywały się do siebie przez rok.

Ryzyko więc było duże. Tym większe, że dzieci miały zostać w domu same z tatą, bez wsparcia babci czy cioci.

Babski Wyjazd Alpejski

Pogoda jest, decyzja zapadła, jedziemy. Zaprosiłam na wyjazd najbardziej pozytywne dziewczyny jakie znam – Iwonę i Magdę. Już podróż minęła nam świetnie – zwarte i gotowe wyruszyłyśmy rano z parkingu przy Gosausee w kierunku schroniska Adamek. Po sezonie było już zamknięte, ale ze strony wiedziałam, że jest otwarty schron zimowy. Wg tabliczki na dole czekało nas 4h marszu. Natomiast z informacji pozyskanych wcześniej z map internetowych było to 6h i tak też się okazało w rzeczywistości. Trasa była PRZEPIĘKNA! Region Hallstatt Dachstein Salzkammergut jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wybrałyśmy chyba najlepszą porę na wyjazd – jesień zawładnęła już lasami w Alpach, słońce jeszcze ciepło grzało, a turystów prawie nie było – Raj.

Humory dopisywały przez całą trasę. Jakąś godzinę przed schroniskiem natknęła się na nas kozica, która pozwoliła się pooglądać z odległości jakiś 5 metrów. Gdy doszłyśmy na miejsce zamiast jak to mam w zwyczaju najeść się i usiąść z kawusią pod śpiworem, trzeba było ruszyć 4 litery i zrobić rekonesans trasy jutrzejszej. A potem jeszcze znaleźć wodę… (po drodze był tylko jeden mały strumyk i to ponad 2h od schroniska). Magda zdecydowała mi się towarzyszyć a Iwona zaoferowała się, że nagotuje wody na jutro i herbaty. Świetna współpraca. Było już ciemno, gdy wracałyśmy z Magdą z wodą do schronu i zauważyłam, że coś dużego stoi na naszej ścieżce.
– Koziorożec! – wychrypiałam.
I to nie jeden, a trzy! Z wielkimi, imponującymi rogami przypatrywały się nam w ciemnościach. Po chwili spokojnie odeszły w swoją stronę. Wrażenie niezapomniane: stanąć tak oko w oko z tak wspaniałym zwierzęciem, którego nigdy wcześniej nie spotkałam w Alpach.

Atak szczytowy

Następnego dnia bez ociągania (naprawdę!) wygramoliłyśmy się ze śpiworów i po godz 6 rano już byłyśmy na szlaku. Szlak z Adamekhutte na szczyt Dachsteinu jest tak świetnie oznaczony, że nawet ja bez okularów nie miałam problemu ze znalezieniem drogi. Idealna trasa dla kogoś, kto nigdy nie widzi ścieżek w górach. Miałyśmy dosyć wolne tempo dlatego dopiero po 2 godzinach jesteśmy przy lodowcu. Podczas przerwy na batonika Magdę zaczynają obsiadać małe czarne ptaszki – wieszczki, które z chęcią wyjadają jej z ręki resztki owsianki.
Po kolejnej godzinie dochodzimy do via ferraty i w końcu zaczyna się to na co czekałam od początku – fantastyczna, prosta i bezpieczna wspinaczka w znacznej ekspozycji, na dodatek ubezpieczona. Sama przyjemność. Dla takich chwil jeżdżę w góry. Szybko okazało się, że uprzęże viaferratowe nie są nam potrzebne. Z Magda znalazłyśmy się na szczycie po 45 minutach.
Siedzimy, jemy… jest cudnie. Po 15minutach dochodzi Iwona i od razu pyta:
– Wpinałyście się do uprzęży???
– Nie… Było dosyć łatwo… – dukamy z Magdą.
– To czemu mi nie powiedziałyście?! Miałam takiego moralniaka, żeby się wpinać, a nie było po co! – miała rację.
Via ferrata jest oceniona na średniotrudną, my oceniłyśmy ją na dosyć łatwą. Ciekawe było, że w paru miejscach widziałyśmy ślady łap, takich jakby kota? Zająca? Jak tu wlazł? Aż tak łatwa droga to nie była, żeby zające po niej kicały! Bardzo zoologiczny miałyśmy wyjazd!
Na szczycie parę zdjęć, czekolada, chwila rozmów z innymi zespołami (rzecz jasna – sami faceci). Iwona częstując czekoladą zagaduje wspinaczy:
– Mam taki zwyczaj, że zawsze na szczycie częstuje czekoladą.
Na co odpowiada jej jeden z Austriaków:
– A my mamy taki zwyczaj, że całujemy się na szczycie.
– Całujecie się na szczycie w Waszym zespole? To słodkie! – odpowiadam.

Powrót i teleportacja

I ruszamy w dół, już bez przygód do schroniska. Obiadek i decyzja, że jeszcze dziś wracamy do auta. Schodziłyśmy do godziny 22, łącznie 2 tys. metrów przewyższenia w dół i ponad 11km. Ledwo żywa zajadam kolację przy czołówce i słyszę, ze dziewczyny postanawiają, że spróbują podjechać kawałek w stronę domu. OK – myślę i kładę się tyłu na kanapie spać.
Budzę się o 5 rano w Polsce, na drodze do Wrocławia. Teleportacja.

Posumowanie

BABSKI WYJAZD W ALPY JEST MOŻLIWY! Udany był w 100%. Wszystkie zgodnie stwierdziłyśmy, że na żadnym wyjeździe tyle się nie nagadałyśmy i nie nachichrałyśmy co na tym. Wszystko co chciałyśmy zostało zrealizowane. I jeszcze od facetów można odpocząć.
Dlatego w czerwcu na pewno będzie następny wyjazd! Zachęcam wszystkie kobitki do spróbowania: wzięcia udziału lub zorganizowania babskich wyjazdów w góry, nie tylko w te najniższe.
Okazuje się, że gdy jest potrzeba i konieczność sprostać nowym wyzwaniom – to zawsze dajemy radę, co nie?

– END –

[Dopisek Dzika: żeby było sprawiedliwie to teraz moja kolej na zorganizowanie sobie babskiego wyjazdu!]




Hochschober!

Wchodzę do schronu i widzę truchło leżące pod syntetycznym całunem.
– O! Kamila nie żyje! Cała fasolka będzie dla mnie! – wołam.
Spod śpiwora w mocno zwolnionym tempie wysuwa się dłoń z wyprostowanym środkowym palcem.
– Nie… rusz… fa…solki – wybełkotał zombiak.

Jak to się wszystko zaczęło?

Na kilka dni przed wyjazdem wrzucam posta na FB. „Teren bez lodowca, dostępny dla każdego”. Zależy nam, żeby dołączyła para, która będzie działała na własną rękę, a my będziemy robić swoje.

Godzinę później budzi nas córeczka. Dziwnie płacze i ma przeszło 39 stopni gorączki. Klasyka, jeśli chodzi o planowanie wyjazdów przy małych dzieciach. Post na stronie zostawiam, ale priorytet się zmienia. To oczywiste.

K: Odpaliłam Facebooka, przeglądam aktualności i natykam się na wpis, w którym Dziku Maniak udostępnił zdjęcie. Klikam zatem a w poście napisane tak: „wolne dwa miejsca na wyjazd”. Myślę sobie: w sumie fajnie byłoby pojechać gdzieś wyżej z ekipą bardziej doświadczoną. Mogłabym się skupić na doświadczeniu własnych blokad i zdarciu ich. „Teren dostępny dla każdego kto chodzi po górach”… myślę, że szczerze napisane, więc zaliczam się.

Decyzja

Zgłasza się kilku solistów, ale nie przeszkadza nam to. Najwyżej się zapoznają i będą sobie działać razem. Przez najbliższe kilka dni sprawdzamy prognozy na różnych portalach i analizujemy. Szansę wyjazdu szacuję na jakieś 50%. Do ostatniego dnia mamy problem z podjęciem decyzji. Aga wolałaby zrezygnować, ja ciągle się waham. Tomek dopytuje w sms: „jaka decyzja?”. W głowie przełączają mi się przyciski, kręcą trybiki, zacierają, mieszają i formatują tabelki. I ciągle wraca myśl: „jak nie teraz to dopiero w przyszłym roku, może nawet w czerwcu”. Na dodatek Mysia, jak to ma w zwyczaju choruje tylko 2 doby… decyzja może być tylko taka:

JEDZIEMY!

Alpy dla każdego

„These mist covered mountains…” – śpiewa Mark Knopfler w radiowej Trójce – a ja mam wrażenie, że odkąd wyruszyliśmy co drugi kawałek jest właśnie o mgle w górach.

Ta niepewna prognoza odstraszyła kilku potencjalnych śmiałków i na koniec tylko (albo aż) jedna osoba decyduje się na wyjazd z nami. Będzie to dla niej pierwsze starcie z Alpami i tego typu zdobywaniem szczytu (raki, czekan, ekspozycja). Oczywiście nikt nam nie każe jej za sobą ciągać, ale jeszcze przed wyjazdem kiełkuje we mnie myśl: „ma 2 nogi, 2 ręce, powinna dać radę”.

W sumie bez sensu to, co napisałem powyżej, bo jakby ktoś miał 1 nogę, albo 1 rękę, to i tak nie widziałbym przeciwwskazań. Alpy są dla każdego.

K: Dojeżdżamy z Tomkiem na Bielany pod alejkę nr 28. Dziku i Aga śmiejąc się do siebie komentują, że to oni troje są odpowiedzialni za wyjazd, bo ja nie wiem w co się pakuję. Myślę sobie, że wiem mniej więcej na co się nastawiać… trochę niepogody zimą w Karkonoszach przeżyłam, ale Karkonosze to średnie góry, a jedziemy do cholery w ALPY.

Start

Bez żadnych przygód dojeżdżamy na miejsce, czyli na parking w lesie na wysokości 1656 m. Tradycyjnie z Wrocławia zajęło nam to jakieś 10-11h jazdy, chociaż ja w aucie siedzę z jedną dłuższą przerwą od jakichś 19 godzin, bo trzeba było dzieci do babci odwieźć. Przepakowujemy się i wśród przepięknych, pokrytych szronem modrzewi maszerujemy w górę. Paradoksalnie to właśnie wyżej, tam gdzie dociera słońce, drzewa są pozbawione białej pokrywy.

Do schronu docieramy z Agą zaledwie po 1,5 h marszu. Już w trakcie podejścia rozważamy zaatakowanie głównego celu tego samego dnia. Jutro ma być lipa z pogodą, a dziś jest pięknie, tylko ten dzień taki krótki… trzeba się liczyć z powrotem po ciemku. Powinno się udać.

Tomek i Kamila docierają niedługo po nas. Odetchniemy, posilimy się i wyruszamy całą czwórką na szczyt.

K: Ta przestrzeń w towarzystwie wysokich ścian górskich i majestatycznych szczytów sprawia, że czuję lęk przestrzeni. Staram się nie patrzeć w górę, bo przyprawia mnie to o zawroty głowy. Mówię po pewnym czasie do Tomka, że jeśli będę mieć problem to zatrzymam się i powiem, że jest źle. Inaczej to będę tylko potrzebować krótkich przerw, aby uspokoić oddech i serce, które bije mocno i szybko. Dotarliśmy pod schronisko, gdzie Aga z Dzikiem już zaczęli się ogarniać.

Szczyt

Wejście na Hochschober daje nam wiele satysfakcji ze względu na dobre tempo i wcale nie łatwy teren. Trzeba mieć na uwadze też to, że mamy za sobą całonocną jazdę samochodem i marsz od parkingu. Być może z właśnie z tego powodu odczuwam kilkakrotnie dziwne zawroty głowy, jakich rzadko doświadczam. Szczególnie stanie się to dotkliwe w zejściu, kiedy to czasem stracę równowagę, czasem się przewrócę, a na koniec przywalę kolanem w kamień i będę kulał przez prawie 2 tygodnie.

Wchodzimy stromą ścieżką na skalne rumowisko – pozostałość po lodowcu. Podążamy dobrze oznakowanym szlakiem aż do skał pod przełęczą. Zostawiamy kijki i wspinamy się na przełęcz, potem po szerokim, ośnieżonym zboczu wdrapujemy się coraz wyżej. Towarzyszą nam ślady zająca, to dość nietypowe w takim miejscu. Zrozumiałbym, gdybym natknął się na odciśnięte kopyta kozic górskich, ale te charakterystycznie ułożone zajęcze łapy na tej wysokości i w takiej stromiźnie?! Widać, że zając w pewnym momencie zakręcił się w miejscu i zawrócił. A może skoczył w przepaść. Ewidentnie w środowisku zajęcy musiał mieć opinię niezłego krejzola.

K: W mojej głowie pojawiło się pierwsze wyjście w góry, gdzie szłam z centrum Karpacza na Śnieżkę przez Kocioł Łomniczki. Było mi niesamowicie ciężko, a ostatnie metry przed szczytem wyglądały tak, że za rękę wlókł mnie mój znajomy. „To jakbyś wlazła pierwszy raz na Śnieżkę wtedy… tylko tak dwa razy tego dnia” – myślę. Powoli przesuwałam granicę, do którego momentu dojdę. Nie liczyło się dla mnie, by zaliczyć szczyt, droga mnie interesowała. Doszliśmy do momentu, kiedy trzeba było odstawić kijki i zacząć się wspinać po skałach. – Wspinałaś się kiedyś? – Dziku mnie pyta.

W pobliżu szczytu mamy do pokonania stopień skalny i jest on mocno oblepiony śniegiem. Pomagam Kamili przedostać się przez niego, ale ogólnie sama radzi sobie świetnie. Niełatwo jest wyczuć chwyty i stopnie, a wszelkie nierówności dla pewności lepiej wpierw odkopać. Tu główną robotę wykonała Aga, która przeszła pierwsza. Widać, że jest mocno zmotywowana by osiągnąć cel, ale jednocześnie wielokrotnie podkreśla, że pilnuje deadline’u. Jeśli nie staniemy na szczycie w ciągu kilkunastu minut, może będzie trzeba zawrócić.

K: Dziku się pyta dlaczego zdecydowałam się pojechać. Odpowiedź jest prosta. Spotkałam jego, przeczytałam wpisy na blogu, natknęłam się na post o dwóch wolnych miejscach, a co najważniejsze… czułam się gotowa. Ale nie byłoby mnie tam gdyby nie decyzje z przeszłości, dlatego cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem. Dlatego też śmielej patrzę w przód, pozwalam się zaskakiwać, odpuszczać sobie i mobilizować się do osiągnięcia celu. A co najważniejsze… zdrowo ufać drugiemu człowiekowi.

Powyżej stopnia wystaje gdzieniegdzie spod śniegu stalowa linka prowadząca na końcowy odcinek grani. Aga idzie jako pierwsza i kopie się w głębokim, białym puchu. Wyciąga ten piorunochron spod masy obsuwającego się śniegu, krzyczy na nas, żeby zrobić odstęp. Faktycznie teren niepewny, bo pod nami okropnie stromy stok. W głowie kotłują mi się myśli, analizuję co się stanie jak to, a co się stanie jak tamto. Chcę mieć zawsze wyjście awaryjne, ale tu naprawdę trzeba się zdać na los i wygrzebać się z tego poprzez dojście do skał na szczycie. Nie ma czasu na kombinacje, bo słońce już nisko a czas ucieka niemiłosiernie.

K: I oto on – Hochschober 3240 m.n.p.m. – jest nasz! Aga wyraża swoje zadowolenie i swój entuzjazm, a ja nie wiem co mam zrobić. Nie odczuwam lęku wysokości. Po prostu patrzę, oglądam miejsce, w którym się znalazłam. Czuję spokój. Spokój mnie ogarnia od stóp do głów. Jestem u siebie.

Parę minut po godzinie 15-tej stajemy w komplecie pod krzyżem na szczycie. Widoki przepiękne, takie listopadowe, wyjątkowe. To okres, kiedy górne partie przykryte są dziewiczym, świeżym puchem a w dolinach wciąż panuje jesień. Uwielbiam ten okres. To była dobra decyzja, jeśli chodzi o wyjazd. Wstrzeliliśmy się w TO okienko. Tak jak planowaliśmy. Tydzień później w Alpach spadnie tyle śniegu, że padną stwierdzenia o opadach stulecia. Szkoły będą zamknięte, a lawiny będą wjeżdżać z impetem do wysokogórskich miejscowości.

Na szczycie nie spędzimy dużo czasu. Podziwiamy widoki, robimy kilka zdjęć i schodzimy. Kolejność się nieco odwraca, ale znów Aga wyrywa do przodu. Imponujące, jak wiele się zmieniło w jej podejściu do zdobywania szczytów. Jest znacznie szybsza niż kiedyś i więcej od siebie wymaga. Ledwo nadążam, idę niepewnie, czasem się poślizgnę i przewrócę. Na przełęczy jednak, pomimo zbliżającego się zmroku oznajmiam jej, że idę na inny z pobliskich szczytów.

END

teskt: Dziku (i K.)




Stecknadelhorn (4241 m) – z kim jeździć w góry?

Sierpień 2019. Po zdobyciu głównego celu kierujemy się na inne z odchodzących od góry skalnych ramion, mianowicie to, które zawiera szczyt zwany Stecknadelhorn. Przechodzimy skalną wieżyczkę, za nią pod naszymi nogami śnieżna grań, potem nieco łatwej wspinaczki skalnej i raz dwa zdobywamy szczyt o wysokości 4241 m. Następnie schodzimy na drugą stronę, cały czas z asekuracją lotną. Punkty zakładam coraz rzadziej i nikt nie ma do mnie o to pretensji. Przyzwyczajamy się do tych trudności, skała jest sucha, a ekspozycja nie robi na nas wrażenia. Jedynie wysokość coraz bardziej daje o sobie odczuć. Mnie wierci w brzuchu i nie wiem kiedy nastąpi tąpnięcie. A nie chciałbym w takim miejscu wysuwać się z uprzęży i wyprawiać gównianych akrobacji. W górach zawsze istnieje pewne ryzyko wypadku, lecz świadomość, że mieliby mnie odnaleźć leżącego z opuszczonymi gaciami to już jest coś, co wykracza poza poziom ryzyka akceptowalnego.

Dlatego pokonujemy jeszcze tylko kawałek grani, a jeszcze przed Hohberghorn (4219 m) decydujemy się zawrócić. Co ważne – jednomyślnie, bez żadnych dyskusji. I znów przechodzimy tę samą grań, choć w drugą stronę. Wchodzimy na Stecknadelhorn raz jeszcze, schodzimy z drugiej strony i tu podejmuję to ryzyko, o którym wspomniałem. W przepaść poleciał prawdziwy potwór i w dalszą drogę ruszam 3 kg lżejszy. „Przelatujemy” żandarma, już prawie bez zakładania punktów, bo jak wspomniałem wyczuliśmy ten teren i nie było żadnych niepewnych ruchów i znów jesteśmy przy śnieżnym trawersie łączącym dwie granie schodzące z Nadelhorna. Wyczekujemy tu na przejście ekipy, która bardzo uważnie się asekuruje. Stoimy bezczynnie jakiś czas, a gdy trasa się zwalnia, przechodzimy jakby nigdy nic po wydeptanej ścieżce. Trawers jak trawers, bez zagrożenia spadającymi kamieniami, bez oblodzeń, w dodatku krótki.

W zejściu granią Windgrat czuję się niezwykle słabo. Dochodzi nawet do sytuacji, w której zirytowana tempem zejścia Aga krzyczy coś do mnie i pogania. Kiedy się odwracam, widzi moją twarz i już wie o co chodzi.

– Co mówiłaś?
– Nic nic…

Zataczając się schodzę na przełęcz Windjoch, przed nami w zasięgu ręki Ulrichshorn (3925 m). Proponuję, żeby ktoś ze mną poszedł na ten szczyt, bo sam nie chcę (nie mam siły). Moi ukochani towarzysze łagodnie mi oznajmiają, że chyba mnie popie…liło. Nie znalazłem kontrargumentu.

Poniżej przełęczy zmieniamy kolejność, bo Aga niczym elf pomyka na dół. Ale póki jesteśmy na lodowcu, to wciąż łączy nas sznurek, więc daleko nie ucieknie. W połowie drogi przez lodowiec skręca mnie, klękam i w kolejnych skurczach żołądka wypluwam 2 różnokolorowe ślinki. I nagle w jednej chwili odzyskuję siły. Nadal osłabiony, ale już bez wyraźnych dolegliwości czuję, że mogę iść tyle ile trzeba, a nawet dłużej. Schodzimy z lodowca, rozwiązujemy się i nasz elf pocina skalnym grzbietem do namiotu. Drugi schodzi Tomek, a na końcu ja.

Przedziwna to sprawa, że po tylu w ostatnich miesiącach alpejskich wypadach obejmujących wysokość nawet 4000 metrów i absolutnie żadnych w tym roku objawów wysokościówki tym razem tak mnie siekło. Nawet w namiocie nie miałem ochoty nic jeść i pić. Tym większa wdzięczność dla Tomka, który mnie poratował jabłkiem wniesionym tu na własnych plecach i tego jabłka mu nie zapomnę, bo było to jedyne coś, na co mój organizm się w danej chwili zgodził.

Podsumowując wypad – nie znasz dnia ani godziny, kiedy dopadnie cię choroba wysokościowa. A wtedy zmienia się punkt widzenia, bez względu na wszystko. Nagle ktoś przywiązuje ci ciężarki do nóg, rąk, do głowy i do brzucha. I zapomnij o błyskawicznych podbojach, bo to co cię wtedy czeka to droga krzyżowa. I nigdy nie wiesz, ile będzie stacji, ile razy padniesz i ile razy zdołasz się podnieść. W takich sytuacjach nieoceniona jest zgrana ekipa. Najlepiej taka, która cię zna na tyle dobrze, że potrafi określić czy i jak należy ci pomóc.

Niewątpliwie komfortowym uczuciem jest to, że możesz w 100% liczyć na swoich towarzyszy. Czy zatem nie można jeździć w góry z nieznajomymi? Nie tylko można, ale nawet trzeba! Gdybym się nie wybierał na górskie podboje z zupełnie mi obcymi ludźmi, to dziś nie znałbym ani Agi, ani Tomka.

tekst: Dziku




Hoher Prijakt – rozsądek czy lenistwo?

02.11.2019 – Aga i Tomek wychodzą przy kiepskiej pogodzie ze schronu na pobliski szczyt. Spokojnie mogliby sobie odpuścić, bo już pierwszego dnia zrealizowaliśmy główny cel. Po co się zresztą dodatkowo męczyć, jak trzeba jeszcze zejść do auta i całą noc jechać do Polski? Tylko, że Aga przed wyjazdem po raz kolejny sięgnęła po książkę Waltera Bonattiego, a w jej głowie utkwiło pytanie:

„Kiedy decyzję o odwrocie podsuwa zdrowy rozsądek, a kiedy jest to lenistwo?”

„Kręcić się jak Dziku przed winterraumem”

O 7:15 Aga z Tomkiem, czyli połowa składu wychodzi na Hoher Prijakt (3064). Ja co najwyżej pokuśtykam na siku po wczorajszej akcji, Kamila też postanawia odpocząć. Wiele z siebie wczoraj dała i może czuć satysfakcję. Tym bardziej, że był to jej pierwszy kontakt z Alpami.

Około 10:15 ogarnia mnie panika, dosłownie. Irracjonalny lęk, przekonanie, że stało się coś złego. Czarne wizje przeważyły nad spokojem i zaufaniem do najbliższej ekipy, więc przez następne dwie godziny kręcę się jak porąbany. Kamila żałuje, że nie poszedłem z nimi, bo by miała święty spokój. A ja wiem, że gdybyśmy się znali choć odrobinę lepiej to przybiłaby mi czekanem stopę do drewnianej podłogi schronu. Tak dla zasady, żebym się opamiętał i nie wiercił.

Do południa chodzę w tę i z powrotem po szlaku powłócząc kończyną. Widoczność marna, a na dodatek nie zdaję sobie sprawy, że wypatruję towarzyszy niedokładnie tam, gdzie poszli. Po 5 godzinach od ich wyjścia postanawiam zadzwonić do służb ratowniczych zupełnie świadom tego, co mogę, a nawet powinienem od nich usłyszeć. Myślę, że byłoby to coś w stylu: „weź się człowieku opanuj, zrób se herbaty, pogadaj z koleżanką i czekaj cierpliwie”. Tylko, że po niemiecku.

Zanim wybrałem numer z mgły wyszła Aga. Siadam zawstydzony na ławce w schronie i zbieram opierdziel, że nienagotowane, a przecież tyle czasu siedzieliśmy i nic nie robiliśmy, podczas gdy oni w trudnych warunkach obrócili w równo 5 godzin (niczym latem) na szczyt i z powrotem.

Panika była niepotrzebna i trzeba z tej sytuacji wyciągnąć wnioski. Przeanalizujmy zatem całe wydarzenie:

Fakty i wnioski

1. Nie byłem przygotowany psychicznie na sytuację, w której to ja jestem wyłączony z głównej akcji i czekam na kogoś. Do tej pory kojarzę zaledwie kilka podobnych wydarzeń i były to raczej wyjątkowe sytuacje.

Ad. 1 – najlepiej byłoby zachować zimną krew jak na Monte Rosa w 2011. Byłem sam na lodowcu na wysokości ok. 4200 metrów. Aga i Paweł nie wrócili, więc wziąłem aparat i czekan, wszedłem na pobliski szczyt o wysokości ponad 4400 metrów, wypatrywałem ich i obejrzałem zachód słońca. Doszedłem do wniosku, że pewnie zeszli z drugiej strony góry i nie mieli jak wrócić, a Aga pewnie nie ma nic na karcie więc nie wysłała wiadomości. Napisałem od kolegi do Polski, żeby jej doładował telefon i wkrótce otrzymałem wiadomość, że zostali awaryjnie w schronisku na wysokości ok. 2800 metrów. Na drugi dzień podejdą popękanym lodowcem do mnie. Ich strata, ja się wyśpię. Grunt to spokój.

2. Patrzyłem na górę, która z mojej perspektywy wyglądała tak, jak na zdjęciu na górze wpisu. Może i opisana jako łatwa, ale… pada wilgotny śnieg, skała jest mokra, a ja zostałem z informacją, że pójdą od prawej strony przez Niederer Prijakt, a ta grań, która mi się ukazuje między chmurami wygląda nieciekawie.

Ad. 2 – Poszli nie od prawej, tylko od lewej strony, bezpośrednio na Hoher Prijakt. Nie wiedziałem o tym, ale mogłem założyć, że mam do czynienia z bardzo zgraną i odpowiedzialną parą. Jeżeli trasa budziłaby wątpliwości – zawróciliby.

3. Żadne z nich nie ma sprawnego telefonu.

Ad.3 – Tego się akurat nie da wytłumaczyć. Od przyszłego roku chciałbym, żeby każdy z nas posiadał Samsung Solid. Używany kosztuje od 50 do 150 zł i jest to już model z GPS, potrafiący wskazać wysokość. Działa zalany wodą, działa nawet zamarznięty w kostce lodu. Bateria na czuwaniu trzyma tygodniami. Smartfony uważam w górach za zło, ich zalety są 10 krotnie przyćmione przez wady.

4. Nie ustaliliśmy godziny alarmowej.

Ad. 4 – To jest również coś, co mogło pomóc. Godzina alarmowa powinna być znana.

Niesprawna noga i świadomość bezradności na pewno w tym wszystkim nie pomagały, no ale cóż, nie ma co rozpaczać – sezon 2019 zakończony w niezłym stylu i teraz trzeba się przygotowywać na kolejny. Jest jeszcze tyle gór do zdobycia…




Rotspitzen i pierwsze kuku w górach

Powyżej na zdjęciu spoglądam w kierunku Leibnitzer Rotspitzen – „a może by tak jeszcze dziś…”

Na Staniskascharte schodzę powoli, ześlizgując się z kamienia na kamień. W pewnym momencie widzę jak Dziku gada coś z Agą, a zaraz po tym goni w kierunku bez szlaku. Myślę sobie „o co chodzi?”… wkrótce Aga wyjaśnia, że poszedł na drugi szczyt. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. No tak… śmieję się w duchu… Dziku Maniak – dziczyzna maniakalna, tego to na pewno nie da się wyleczyć.

Kamila

Po zejściu ze szczytu Hochschober (3240) na przełęcz Staniskascharte (2930) postanawiam wejść jeszcze na pobliską górę. To Leibnitzer Rotspitzen – postrzępiony grzebień z kilkoma wierzchołkami. Najbliżej mnie znajduje się akurat ten najwyższy z nich – 3101 m. Zakładam, że jestem w stanie do niego dotrzeć przed zmrokiem. Aga próbuje argumentować, że (delikatnie mówiąc) nie jest to najlepszy pomysł. Jednak nie jestem w stanie odpuścić. Wciąż mam w głowie ostatni wypad do Szwajcarii, gdzie w zejściu byłem tak słaby, że odpuściłem pobliski Ulrichshorn (3925m), a był on tak kusząco blisko. Teraz czuję się świetnie, więc działam.
Do góry posuwam się szybko, bez żadnych odpoczynków, przystanków. Jedynie, kiedy muszę w stromej skale wyszukać pod świeżym puchem chwytów wymaga to chwili zatrzymania. Zanurzam głęboko dłoń i macam gładką skałę, gdy tylko łapię za chwyt podciągam się i przeskakuję trudność. Nie kontroluję czasu, nie oglądam się na nikogo, idę wyżej i wyżej. Czasem dostrzegam kopczyki z kamieni i dodaje to otuchy. Czasem dostrzegam je zupełnie gdzieś poza zasięgiem i to odbiera pewności siebie. Ale to normalne w górach, ta zmiana nastrojów od „jest super” do „jest do bani” – zmiany drastyczne i szybkie. Wkrótce się przekonam jak bardzo.
Od przełęczy do szczytu prowadzę pewien dialog, a właściwie modlitwę. Dziękuję, że mogę być tu i teraz i nie czuję się sam. Jest pierwszego listopada i żałuję, że w pośpiechu wypakowałem wszystkie świeczki w schronie, bo jedną z nich chciałem zapalić na szczycie. Zamiast tego, gdy łapię się przewieszonej na wschodnią stronę skały i widzę, że wyżej nic już nie ma – całuję ją. Całuję zimną i wilgotną skałę i czuję to na ustach aż do zejścia na przełęcz.

Na wschodnim wierzchołku. Dalej nie pójdę. Zaraz będzie ciemno.

A zejście jak zwykle było bardziej niebezpieczne. Gdzie mogę to zsuwam się zboczem na tyłku, byle szybko opuścić ten niepewny teren i znaleźć się na oznakowanym szlaku. Już jestem z powrotem na przełęczy, teraz w dół po skale, trochę niepewnie, z poślizgami, ale bez upadku. Jestem pod skałą i chwytam za zostawione w tym miejscu kijki. Przede mną „bezpieczny” szlak po morenie i przysypanych śniegiem skałach. Przeszedłem może 50 metrów i slizga mi się noga na skale. Uderzam kolanem w wystający kamień, padam głową w śnieg, zwijam się i głośno wyję z bólu. Wydaje mi się, że minęła minuta, ale kiedy podnoszę głowę jest już zupełnie ciemno.

Schodzimy do miejsca pozostawienia kijków. Czuję, że sił jest coraz mniej, czuję też lekkie uciśnięcie głowy. Zdejmuje kask, jest ciut lepiej. Nastawiam się na równomierny treking, aby jak najlepiej rozłożyć energię na tym odcinku. Tomek co chwilę zagląda na szczyt i wypatruje Dzikusa. Woła. Nic. Nie dość, że dziki to jeszcze ma ubranie w kamuflaż i nie odróżnia się od ciemnych skał.
Zaczyna brakować światła.

Kamila

Tekst (oprócz ramek): Dziku




Sposób na deszcz (tylko dla psychopatów)

Mam za sobą 20 km marszu w nieustannie padającym deszczu. Stoję w gęstej mgle wśród połamanych drzew. Nie wiem, w którym dokładnie miejscu, bo mapy już dawno stały się mokrą kulką z potarganego papieru. Magicznej scenerii dopełnia zając, który przebiega gdzieś z boku i ginie we mgle. Na to wszystko wystarcza jeden telefon i PUF! Już stąpam twardo na ziemi i myślę, gdzie dorwę ziemniaki w niedzielę.

Prognoza pogody na sobotę nie pozostawiała żadnych nadziei. Nie pomagało nawet sprawdzanie na różnych portalach, wszędzie to samo – miało cały dzień padać. Wyjścia w góry w taką pogodę dotychczas się nie podejmowałem i nikomu bym też wcześniej tego nie zalecał. Dziś mam już o tym nieco inne zdanie.

Dziś mogę polecić sprawdzanie się w trudnych warunkach we względnie bezpiecznym terenie. Po co czekać, aż znajdziemy się w skrajnej sytuacji w Tatrach lub Alpach? Sprowokujmy sytuacje, w których nie chcielibyśmy się normalnie znaleźć: torowanie w śniegu? Deszcz? Wiatr? Siarczysty mróz? Przećwiczmy to wcześniej i wzmocnijmy psychikę! W przyszłości będziemy gotowi na więcej.

Ten wyjazd zaklepany był już dawno i nie wchodziło w grę odwołanie lub przekładanie na inny dzień. Trzeba będzie to przeżyć.

Wyzwanie podjęte

Najlepiej, jakbym to przeżył w stanie nienaruszonym. Dlatego pakuję do plecaka komplet ubrań na zmianę i trampki – wszystko popakowane w plastikowe worki. Dodatkowo na plecak nakładam pokrowiec. Wiem, co to znaczy doznać wychłodzenia z powodu deszczu. Tym razem jednak będę niżej, będzie cieplej i nie będzie wiało. Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia jak się będzie szło i co z tego wyjdzie. Wiem jedno – jak już ruszę to nie będzie odwrotu. Zaplanowanej trasy ani nie skrócę znacząco, ani nie zrezygnuję w połowie. Do celu mogę dojść tylko trzymając się pierwotnego planu.

Odcinek 1 z 2 – Pola i lasy

Wychodzę z centrum Prudnika o godzinie 13-tej. Już po kilkuset metrach ściągam kurtkę i idę w samej koszulce z krótkim rękawem, zapewniając sobie tym samym najlepszą możliwą wentylację. I tak nie mam na sobie wodoodpornych ciuchów. Kurtka nie dość, że utrudniałaby marsz powodując spore pocenie się to jeszcze obstawiam, że jej nieprzemakalność skończyłaby się po 15 minutach.

Uwaga! To wcale nie znaczy, że nie ma sensu zabierać w góry kurtki przeciwdeszczowej. Potrafię sobie wyobrazić, że marsz w płaszczu, czy też kurtce miałby sens, gdyby iść normalnym tempem – czyli 2 razy wolniej.

Deszcz siąpi lub pada nieustannie. W połowie drogi, kiedy idę długie odcinki odkrytym terenem czuję się jak podczas brania prysznica. I co najważniejsze (to ta część dla psychopatów) – zaczynam się tym rozkoszować. Tak długo, jak utrzymuję komfort termiczny uczucie ściekającej po mnie wody jest przyjemne. Czuję się w tym wszystkim wyjątkowo dobrze, po raz kolejny zdając sobie sprawę, że nie jestem do końca normalny.

Żeby jednak utrzymać ciepło ciała muszę być cały czas w ruchu. Dlatego przez pierwsze 17 km nie zatrzymałem się ani razu. Dodatkowo pomagał fakt, że miałem na sobie najlepszą możliwą koszulkę. Ta pierwsza (i w sumie jedyna) warstwa wykonana była z cieniutkiego, lecz niezwykle miękkiego i ciepłego materiału. Chroniła przez zimnem nawet wtedy, gdy była kompletnie przemoczona. Niestety kupiłem ją za niewielkie pieniądze ponad 10 lat temu i nie mam pojęcia, z czego jest wykonana.

Odcinek 2 z 2 – Góry

Dopiero na 18-tym kilometrze robi się bardziej górsko. Na pierwszym stromym podejściu zaczynam się dziwnie czuć – lekkie zawroty głowy i uczucie oderwania od rzeczywistości spotęgowane jest gęstą mgłą, jaka mi teraz towarzyszy oraz tym, że do tej pory nie napiłem się ani łyka wody. Kiedy mijałem roślinkę, która mnie chamsko popchnęła stwierdziłem, że czas na pierwszy przystanek.

Roślinka była mała i wiotka – sięgała mi zaledwie do kolana, ale ewidentnie poczułem, że mnie popchnęła niczym jakiś łobuz na holu podstawówki. Mimo, że padał na mnie deszcz poświęciłem kilka minut by zjeść bułkę i wypić trochę wody. Momentalnie omamy przeszły i mogłem podjąć się dalszej wędrówki bez obaw, że będą mnie jakieś chude rośliny popychały.

Fizycznie czułem się świetnie. Nie odezwała się do tej pory (ani później) żadna kontuzja i nie odczuwałem zmęczenia przez cały czas trzymając bardzo dobre tempo. Kilometry uciekały spod nóg jak szalone.

Natomiast kondycja psychiczna spadła mi nieznacznie tylko dwa razy. Za pierwszym razem było to wtedy, kiedy dowiedziałem się, że mam do przejścia 2 km więcej niż myślałem. Za drugim razem, kiedy we mgle zgubiłem szlak. Wtedy to zrobiłem sobie drugi postój na picie i jedzenie. Wtedy też zadzwoniła żona i mówi do mnie:

– Dziku, mam dla ciebie zadanie bojowe; jak będziesz wracał musisz kupić ziemniaki. A pamiętaj, że jutro niedziela.

Mam za sobą 20 km marszu w nieustannie padającym deszczu. Stoję w gęstej mgle wśród połamanych drzew. Nie wiem, w którym dokładnie miejscu, bo mapy już dawno stały się mokrą kulką z potarganego papieru. Magicznej scenerii dopełnia zając, który przebiega gdzieś z boku i ginie we mgle. Na to wszystko wystarcza jeden telefon i PUF! Już stąpam twardo na ziemi i myślę, gdzie dorwę ziemniaki w niedzielę.

Końcówka

Stawiam wszystko na jedną kartę i zdaję się na intuicję – decyduję się nie wracać w poszukiwaniu szlaku, lecz trzymać kierunek i iść przed siebie. Opłaciło się, bo z czasem dochodzę do słupków granicznych i znów jestem na czerwonym szlaku. W domu to sprawdzę i dowiem się, gdzie poszedłem na skróty – po prostu strawersowałem zbocze Srebrnej Kopy.

Zdobywając szybko wysokość docieram na Biskupią Kopę i schodzę do schroniska. Zamawiam herbatę z cytryną i cukrem. Pycha!

Wskazania GPS

Dystans – 23,73 km
Czas trwania – 4g:17m:49s
Kalorie – 1754 kcal
Średnia prędkość – 5.52 km/h
Nowy rekord – 20 km w 3h:26m:06s
oraz
Nowe doświadczenie – można działać w deszczu!

Uwagi:
1. Całą trasę pokonałem w koszulce z krótkim rękawem i lekkich spodniach z materiału.
2. Buty trekingowe skórzane wyjątkowo dały sobie radę. Następnym razem zabrałbym jednak stuptuty, przedłużyło by to nieco ich wodoodporność.
3. Jako alternatywę dla treków rozpatrywałbym użycie lekkich butów sportowych, które po przemoknięciu nie będą tak ciężkie jak mokre treki.
4. Na ostatnie 3 km założyłem cienką czapkę i cienkie rękawiczki (na odcinek o najbardziej górskim charakterze).
5. Ciepło utrzymywałem dzięki szybkiemu i równemu tempu z zaledwie dwoma kilkuminutowymi przerwami.
6. Cała droga wymagała koncentracji i silnego skupienia, by nie zgubić szlaku.
7. Za drugim razem na taką pogodę zabrałbym termos z gorącym napojem (awaryjnie).

tekst: Dziku




Grzyby w Tyrolu

Ze względu na suszę i temperatury w Tyrolu (parokrotnie został pobity rekord najwyższej odnotowanej temperatury) sezon grzybowy rozpoczął się późno. Ale jak już się rozpoczął, to z rozmachem. Na portalu informacyjnym natrafiłem na zdjęcie młodych policjantek i policjanta przy radiowozie i skonfiskowanych koszach wypełnionych grzybami. W sumie – 60 kg borowików i innych przysmaków. Grzybiarzy wsypali miejscowi, którzy widzieli te zbory w bagażniku auta i podesłali namiary na policję.

Na jakiej podstawie?

Przedstawię kilka wybranych zasad, które w Polsce mogą wydawać się śmieszne, lecz gdzie indziej takie są i należy ich przestrzegać. W Tyrolu przyjezdny może:
1. Zbierać grzyby jedynie między godziną 7 a 19.
2. Uzbierać maksymalnie 2 kg grzybów dziennie.
3. Zbierać grzyby jedynie do koszyka (nie mogą to być reklamówki ani wiaderka, ponieważ uniemożliwiają rozsiewanie zarodników).

Karą za nieprzestrzeganie podanych zasad jest mandat w wysokości 200 €.

Mieliśmy ubaw, że ta konfiskata grzybów i oddanie ich do domu spokojnej starości była najpoważniejszą akcją tyrolskiej policji od lat, porównywalną z likwidacją sporej plantacji koki w Kolumbii. Nie minął jednak nawet tydzień kiedy padł rekord wszech czasów. I znów tyrolska policja wykazała się niezwykłym sprytem, bo w tym przypadku oprócz tego, że znaleźli w aucie 38 kg grzybów, to dodatkowo sprawdzili, gdzie grzybiarze nocowali przez ostatnie 3 dni i po przeszukaniu pomieszczeń wykryto kolejne pakunki z grzybami. Rezultat – 1500 € kary i 186 kg grzybów, które trafiły do placówek pomocy społecznej.

Ambitni Włosi

W obydwóch przypadkach ekipy zbieraczy pochodziły z Włoch. Podkreślam – nie z Polski. Zresztą nie znam nikogo, kto by jechał w Alpy po to, żeby grzyby zbierać. Warto jednak wiedzieć co i jak, bo a nuż idąc szlakiem na jakiś zacny szczyt natrafimy na grupę podgrzybków . Nie pozostaje nic innego, jak do listy sprzętu dopisać… koszyk!

tekst: Dziku

PS. te „przestępstwa” związane z grzybobraniem jednak nie są jedynymi sprawami, z jakimi mierzy się tyrolska policja. W tym samym czasie doszło do kradzieży krowich dzwonków. Sprawców jeszcze nie ujęto, ale trzymam kciuki, by i tym razem nie byli to Polacy.




Strażak Sam – Akcja w jaskini

Dlaczego akurat w tych dniach moje dziecko uparło się na tę bajkę? Ma zaledwie 3 lata, więc wiadomości nie ogląda, nie czyta i nie słucha. Może coś tam usłyszał, jak z Agą komentowaliśmy sytuację w Wielkiej Śnieżnej? A teraz ja regularnie co wieczór ze ściśniętym gardłem czytam mu tę bajkę, bo on nie chce żadnej innej. Szczególnie trudne było to w piątek, po informacji, że akcja poszukiwania 2-go z grotołazów zostaje odwołana.

– Pamiętajcie, że w jaskini należy trzymać się blisko siebie. Nie wolno odłączać się od grupy – poradził Sam.

Michałek nie pozostawia tego bez komentarza: „A wiesz tato? Ja nie będę odłączał się od grupy w jaskini”.

Historia rozgrywa się w niepokojąco analogiczny sposób: ktoś wpada do szczeliny, ekipa ratowników (w tym przypadku strażaków) go szuka. Nie mogąc uwięzionego wydostać tą drogą, którą się tam dostał decydują się na dotarcie do niego z drugiej strony.

– Co tak hałasuje? Wszystko się trzęsie! – zawołała przestraszona Mandy po drugiej stronie skalnej ściany.
– Nie bój się, to Sam rozbija skałę – odpowiedziała Penny.
Po chwili w ścianie sztolni pojawił się otwór. Sam powiększył go do takich rozmiarów, żeby Mandy i Penny mogły przez niego przejść.
– Wskakujcie na drezynę, wyjeżdżamy na zewnątrz – oznajmił strażak.

Tyle jeśli chodzi o bajkę. A w rzeczywistości – w ciągu zaledwie doby media donoszą o dziesiątkach, jeśli nie setkach ofiar wypadków w Tatrach, w tym kilku śmiertelnych. W roli głównej Giewont i burza z piorunami, do roli drugoplanowej zostali zaś zepchnięci nieszczęśni grotołazi z Wielkiej Śnieżnej. No i Toprowcy – bohaterowie czy czarne charaktery? Jak to poklasyfikować? Za co punkty przyznać? Dać ordery czy zmieszać z gnojem? Wszystko na gorąco jest komentowane, opisywane. Oceny, oceny, oceny. Każdy najchętniej oceniłby każdego.

W końcu już wiemy po roku 2012, że połowa kraju to eksperci od himalaizmu zimowego. Dziś już wiemy, że druga połowa milczała, bo lepiej się znała na taternictwie jaskiniowym. A już na pewno mamy w Polsce najliczniejszą grupę: znawców życia.

Znikąd się lepiej nie dowiecie o sensie życia, jak z komentarzy pod artykułami o czyimś nieszczęściu. Skoro ja siedzę przed kompem i nic mi nie jest to… chwila chwila… to musi znaczyć, że jestem mądrzejszy, sprytniejszy, piękniejszy…od nich wszystkich – TAK!

Jaskinie – zamurować, zakratować, żeby idioci samobójcy nie mieli szans się tam dostać.
Alpinistów wytępić, a góry zamknąć, ogrodzić, bo zawsze się jakiś debil znajdzie, który tam gdzieś na szczyt pójdzie, a po co? Pomaga w ten sposób komuś?
Jeziora, rzeki – osuszyć. Durnie pływają motorówkami, kajakami, pływają nawet – trudno aż w to uwierzyć – wpław!
Nie mówiąc o nurkach – to już trzeba naprawdę nic w głowie nie mieć. Schodzi taki pod wodę, sprzęt nawali, kojfnie jeden z drugim a potem trza go szukać i się narażać.
W następnej kolejności wytłuc psy, bo przecież rocznie pogryzą niemałą ilość ludzi. I dzikie zwierzęta – tak na wszelki wypadek, bo mało to filmów było o piraniach, wężach, pająkach i innych?

Jak tylko się głośniej zrobi o jakimś wypadku to zabierzemy się za paralotniarzy, pilotów szybowcowych, balony, surferów, bungee, a nawet wszystkich %@#$! sportowców, szczególnie biegaczy, bo tych najwięcej wokół.

Ratunek zarezerwujemy dla nielicznych. Np. tych, co wpadli w poślizg wracając z dyskoteki, albo poparzyło ich słońce na leżaku.

Wolność jest jak powietrze na szczycie góry. I jedno, i drugie – nie do zniesienia dla słabych.
Ryunosuke Akutagawa — Wielka księga mądrości (Wolność i niewola)

Niestety gdzieś w naszym otoczeniu są ludzie słabi. Ludzie, którzy nie tylko nie wiedzą co to znaczy walczyć z żywiołem – wiosłować przez Atlantyk w kajaku, ciągnąć sanie przez Antarktydę, przemierzać zimą zapomniany zakątek Syberii, albo wspinać się na niezdobyty szczyt lub nurkując odkrywać wrak na dnie morza. Tu chodzi o pokonywanie trudności w ogóle. O wychodzenie poza strefę komfortu i dawanie z siebie więcej niż kiedykolwiek – nawet jeśli chodzi o wejście na Ślężę, albo – jak dla niektórych – pokonanie kilku schodów (i nie mówię tu o naprutym typie wracającym z domówki albo ogniska na działce).

Szczególnie niewielu z nas miało okazję penetrować to, co ukryte pod ziemią – jaskinie. Jakie uczucie towarzyszy komuś, kto wciska się w korytarz, którym nikt wcześniej nie przeszedł? Co odkryje? Gdzie wyjdzie? Podziemny świat jest niezwykły, a odkryli go, i w pewnym sensie dla nas stworzyli – grotołazi. Nie ma już wielkich tajemnic na powierzchni ziemi. Nie ma miejsca, do którego nie zajrzały satelity. W jaskiniach – są.

To co się zdarzyło w ostatnim tygodniu w tatrzańskiej jaskini to tragedia. To ciężkie chwile nie tylko dla rodziny, dla środowiska grotołazów, ale również dla ratowników i dla wielu innych dotkniętych tymi wydarzeniami. Atmosferę podgrzewają media, którym zależy na aferze i wyświetlaniu reklam, a nie na świadomości widza. Ci, którzy się na to łapią, głośno wyrażają opinie i mnożą się komentarze. Jak ten, w którym ktoś stwierdza: „jak znajdą drugiego i będzie żył, to ma za wszystko zapłacić”. No tak, bo najważniejsze w życiu są pieniądze. Przeliczmy to w Excelu i nam wyjdzie – hmm… komórka zapaliła się na czerwono – to się nie opłaca!

Ale może warto? Może w życiu ważne jest coś więcej niż pieniądze? Nie i ch..! Za moje będą go ratować? W życiu!

Ale wciąż jest dostępny świat bez tego całego gówna. Świat, o którym śnił każdy z nas za dziecka, ale potem coś się w życiu widocznie spierdoliło. No bo kto nie chciał zostać strażakiem? Ratownikiem? Weterynarzem? Podróżnikiem? Ten świat jest wciąż wśród nas – jest w bajkach.

– Jaskinie to niebezpieczne miejsca. Na szczęście jesteś cała i zdrowa – uśmiechnął się Sam.
(…)
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

A oni z czego się śmieją? Za moje ratował?! Nie daruję!

tekst: Dziku
edytowany 27.08.19: na prośbę czytelniczki zredukowałem liczbę przekleństw




Nadelhorn (4327 m) czyli jak wejść na czterotysięcznik – krótki poradnik

Krótki poradnik

Przyjeżdżamy do miejscowości Saas-Fee i parkujemy na dużym, piętrowym parkingu zaraz na początku miejscowości. Idziemy przez miasteczko aż do kościoła, za którym skręcamy w prawo na szlak do schroniska. Szlakiem idziemy od 4 do 5 godzin (można skorzystać z kolejki na Hannig i skrócić jeszcze ten czas o godzinę) i docieramy do schroniska Mischabelhütte (3340 m).

Następnego dnia (niekoniecznie wczesnym rankiem) wędrujemy stromo pod górę i docieramy do lodowca. Tu zakładamy raki i podążamy wydeptanym śladem przez łatwy lodowiec aż docieramy do przełęczy Windjoch (3850 m). Dojście tutaj zajmuje mniej jak 2 godziny. Skręcamy w lewo i idąc granią Windgrat docieramy do skał przy wierzchołku. Tutaj, po krótkiej i łatwej wspinaczce stajemy przy krzyżu na szczycie Nadelhorn o wysokości 4327 m n.p.m. Wejście od schroniska na szczyt zajmuje około 4 godzin. Zejście tą samą drogą zajmuje jeszcze mniej czasu i nie przysparza żadnych dodatkowych trudności.

Będąc na przełęczy Windjoch warto pokusić się o pokonanie zaledwie kilkudziesięciu metrów wysokości i dodatkowo stanąć na szczycie Ulrichshorn (3925 m).

Proste, prawda?

Powyższy opis jest zgrubny lecz prawdziwy i można czytając go dojść do wniosku, że Nadelhorn to kolejny „jeden z najłatwiejszych czterotysięczników”. Rzeczywiście poszło nam z nim „łatwo”, przynajmniej jak na cel tej rangi. Ale co to dokładniej oznacza? Jeśli ktoś jest ciekaw to zapraszam do przeczytania poniższej relacji.

Dzień 1

Wyruszamy z parkingu z pełnym ekwipunkiem, czyli jedzenie na parę dni, namiot, śpiwór, materac itp. Plecaki mimo to nie przygniatają, właściwie niespecjalnie nawet przeszkadzają po ostatnich modyfikacjach listy. Z pakowaniem jest trochę tak jak z chodzeniem z koszykiem po supermarkecie. Jest masa produktów, które wydają nam się tak cholernie potrzebne, a przecież wpadliśmy tylko po musli i nic więcej.

Co do trasy prowadzącej do schroniska Mischabelhütte (3340 m) – nie jest to standardowy szlak, jaki znamy z polskich gór. Początkowo prowadzi zakosami ścieżką, potem przechodzi w niemal wspinaczkę. Mocno eksponowany teren, w najniebezpieczniejszych miejscach zaopatrzony w stalowe liny, klamry, a nawet drabiny. Już przy wejściu na niego tabliczka ostrzega, że jest to trasa tylko dla doświadczonych górołazów bez lęku wysokości.

Pokonanie 1600 m przewyższenia dzielących schronisko od parkingu zajmuje nam zaledwie 4,5 h (z pełnym wyposażeniem biwakowym!). Odczuwamy jednak spore zmęczenie i po rozbiciu namiotu idziemy natychmiast spać, gdyż wszyscy troje potrzebujemy regeneracji. Pozwolę sobie przypomnieć, że za nami jest całonocna podróż samochodem.

Wielkie brawa dla Agi, która napędzała tempo udowadniając, że ostatnie treningi przynoszą skutek. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak zorientowanej na szybkość.

Dzień 2

Z wysokości, na której znajduje się schronisko wychodzimy o godzinie 5-tej rano. Połowa drogi to stroma, skalna grań, a następnie wchodzimy związani na lodowiec. Po drodze jest jedynie parę szczelin, które mogą stworzyć zagrożenie. Początkowo lodowiec jest płaski, a następnie po śnieżno lodowym stoku podchodzimy do góry na przełęcz. Po 1h45′ stajemy na przełęczy Windjoch. Jeśli ktoś myśli, że wstrzymywanie się z sikaniem do przełęczy z wiatrem w nazwie jest dobrym pomysłem to zapewniam – nie jest. Koniec końców, próbując jednocześnie odwrócić się od szlaku i ogarnąć sika, którego wiatr zawijał o 180 stopni, panikuję i ostatni sik leci w spodnie. Takie rzeczy potrafią zburzyć motywację.

Granią podążamy po wydeptanym śladzie i szybko zdobywamy wysokość. Jest jednak okropnie wietrznie i zimno. W końcu Windgrat – Wietrzna Grań. Wyciągam cieplejsze rękawice, ponieważ palce u rąk mam już okropnie zmarznięte. Podobnie jest z palcami u nóg, ale te niestety wkrótce pełnią już zupełnie pasywną rolę, gdyż czucia nie potrafię w nich odzyskać. Mam to gdzieś tym razem – zobaczę później co się stanie. Albo się wraz ze wschodzącym słońcem rozgrzeją, albo odmrożą na amen. W obydwóch przypadkach będę raczej żył, w końcu to nie jest zima w Karakorum.

Lodowaty wiatr smaga po twarzy, zamraża skórę i tamuje oddech. Zakładam maskę na twarz i jest o wiele lepiej. Przed nami para wspinaczy zawraca i mija nas bez słowa. A my idziemy jak jeden organizm, prawdziwy Dream Team – Dziku, Aga i Tomek. W jednym z trudniejszych miejsc stajemy przyblokowani przez grupę – 3 niemieckojęzyczne dziewczyny z przewodnikiem. Do tej pory szedłem pierwszy i decyduję się czekać. Trwa to jednak bardzo długo i Aga zmienia kolejność w rozgrywce. Idzie jako pierwsza, sprytnie wymija przewodnika z grupą i wkrótce znów możemy piąć się do góry. W tym układzie raz dwa stajemy na wierzchołku. Jest malutki, pomieści zaledwie 2-3 osoby. Cieszymy się, robimy zdjęcia i schodzimy nieco poniżej. Tym bardziej, że właśnie dotarła do nas wspomniana grupa.
Pytam przewodnika – ist das Gipfel? Is it Summit?
On odpowiada – tak, to jest Szczyt.
Nachyla się do mojej naszywki na kurtce i pyta – Dziku?
– Tak – odpowiadam – Dziku, a pan skąd?
– Zakopane!

***

Część druga TUTAJ

PS. Lista wszystkich alpejskich 4-tysięczników TUTAJ.




Piz Morteratsch – 3751 m n.p.m.

„Przygoda, z nieodzownym ryzykiem i dziką przestrzenią, stanowi tęsknotę głęboko wpisaną w duszę mężczyzny. Męskie serce potrzebuje miejsca, w którym nic nie jest prefabrykowane, wzorcowe, podgrzane w mikrofali. Gdzie nie ma terminów, telefonów komórkowych ani spotkań zarządu. Gdzie jest miejsce dla duszy.”

John Eldredge – Dzikie serce

5 lipca 2019 – wyjście w środku nocy miało zagwarantować sukces i zdobycie szczytu Piz Berniny. Niestety okazało się kolejnym, trzecim już falstartem. Jeszcze przed podejściem na przełęcz, zaraz za trawersem, Aga sygnalizuje fatalne samopoczucie. Wygląda, jakby miała zaraz umrzeć, albo jeszcze gorzej – jakby umarła pół godziny temu. Wracamy we dwoje do namiotu, podczas gdy pozostała trójka kontynuuje próbę.

W miarę zbliżania się do namiotu Aga czuje się odrobinę lepiej i zapewnia mnie, że mogę pójść gdzieś jeśli chcę, bo ona chce się po prostu wyspać. Postanawiam zatem wejść na znajdujący się tuż nad nami Piz Morteratsch. Do pokonania mam około 1000 mH i naprawdę niewielką odległość do przejścia. Kiedyś już raz (w 2013) zrobiłem podobną próbę dokładnie z tego samego miejsca. Zawróciłem wtedy ze śnieżnego ramienia, jakieś 40 minut od wierzchołka.

Na starcie niespecjalnie czułem się zmotywowany. Po pierwsze rozczarowanie, jeśli chodzi o główny cel, czyli Piz Berninę. Rozczarowanie nie tyle wycofem, bo powód był niepodważalny, ale całą tą formą, jaką przybrał nasz atak szczytowy. Nie byliśmy na tę trasę przygotowani i zostanie to udowodnione, ale o tym kiedy indziej. Po drugie, w namiocie zostawiłem chorą Agę. Co jak co, to nie jest osoba, która by sobie nie poradziła w takiej sytuacji. A nawet gdyby było kiedyś krytycznie, to by po prostu mi to powiedziała. No ale jednak, siedziało to z tyłu głowy. Ogólnie – nogi niosły, ale głowa ciążyła.

Jednak wraz z pokonywaną wysokością troski przemijały ustępując miejsca zdecydowaniu. Jeszcze zanim dotarłem do lodowca poczułem rytm. Niesamowity stan, w którym wszystko współgra i jest „na tak”. Wyskakuję na lodowiec i macham kończynami po śniegu tak, jak płetwami macha żółwik moich dzieci na basenie, kiedy go na maksa nakręcą. Na grzbiecie ponad mną obserwuję 3 posuwające się do góry punkty. Czyli tak zupełnie sam dziś tu nie będę, to nawet dobrze.

Wydeptanymi w śniegu stopniami szybko zdobywam wysokość i chwilę potem zasuwam śnieżnym ramieniem. Przy kopule szczytowej przechodzę na drugą stronę i trawersuję lodowe masy zwisające ze wschodniej ściany. Staję przed szczeliną, wzdłuż której prowadzi ścieżka i tracę cały impet. Iść czy zawrócić? Nie wyczuwam szczególnego zagrożenia, ale ewidentnie teren przestaje być przyjazny. Rozmyślam jakiś czas, nie wiem ile – może 2 minuty, a może 2 sekundy. Finalnie decyduję, że idę dalej, bo podświadomie czuję, że ryzyko jest akceptowalne.

Za szczeliną i za trawersem zaczyna się ostatnie już, ostre podejście na szczyt. Tu spotykam innego turystę i jest mi od tej pory znów lekko na duszy, ponieważ on też idzie sam. Zagaduje mnie:
– Where are you come from?
– Poland.
– I knew it!
– Why?
– You’re here alone, so you must be from Poland!

Rozmawiamy jeszcze kilka minut, co mi jest bardzo na rękę, bo potrzebuję złapać oddech. Potem napotykam jeszcze 2 ekipy schodzące na dół i zaraz potem staję na wierzchołku. Nie czuję nic specjalnego, a spodziewałem się czegoś ekstra ze względu na to, że byłem sam, a takie doświadczenia z reguły przeżywam mocno. Na pewno poczułem satysfakcję z powodu czasu, w jakim tu wszedłem – 2h10′.

Na dół nabieram jeszcze większego rozpędu i schodzę te 1000 mH zaledwie w 1h05′. Aga podsumowuje tempo zejścia krótko: „Rozwalisz sobie kolana”.

„Większość ludzi trwoni siły, starając się wyeliminować ryzyko albo zmniejszyć je do wygodnych rozmiarów. Gdy to się udaje, gdy mężczyźnie udaje się zabezpieczyć życie przed ryzykiem, ląduje w kokonie samoocalenia i nieustannie zastanawia się, dlaczego się dusi. (…) Tak przy okazji, można stracić duszę na długo przed śmiercią.”

John Eldredge – Dzikie serce

Dziku