40-tka i dlaczego warto dbać o jajka

Etap 1 – tam

O 6 rano dojeżdżam do Złotego Stoku. W trasie towarzyszyły mi gęste mgły, a klimatu dopełniał album Alternative 4 Anathemy (kawałek 8.Regret – ACH!). Wychodzę na szlak i pierwsze kilometry pokonuję w świetle czołówki. Potem się przejaśnia i to właśnie wtedy jestem świadkiem najpiękniejszych zjawisk. Czasem biję się z myślami czy robić zdjęcia czy sobie odpuścić, ponieważ od początku marszu mam zmarznięte ręce. Wynika to z tego, że często sprawdzam na telefonie trasę – nie chcę się pomylić. I tak wiem, że coś dorobię w marszu, bo nie ma siły, żeby idąc przez 8h być w 100% skupionym na szlaku. Widoczki, jakie mi towarzyszyły były wspaniałym i wystarczającym urozmaiceniem samotnego marszu.

A cel był dla mnie życiowy – 40 km szybkiego marszu, do tego 1710 m przewyższenia w górę i tyle samo w dół. Zważywszy, że jeszcze stosunkowo niedawno kulałem po paru kilometrach to było się czym stresować. Dystans jednak łykałem w wymarzonym tempie, szło się równo i przyjemnie, więc ani się nie obejrzałem, jak zszedłem do Lądka Zdrój, czyli połowa trasy była za mną. Gdy przeszedłem na drugą stronę miasteczka zobaczyłem ławeczkę i stwierdziłem, że to dobre miejsce by sobie troszkę dłużej odpocząć (czytaj 10 minut) ponieważ jak do tej pory nie przystawałem ani na chwilę. I wtedy zobaczyłem TO.

Widzieliście kiedyś zarzygane ciuchy? Takie po imprezie, co to się żarło łychą sałatkę – bo jak zjesz to mniej wóda sieka – a potem się człowiek obudził rano i wmawiał sobie, że wcale pijany nie był tylko się czymś zatruł albo, że było o ten jeden kieliszek za dużo. W moim plecaku wyglądało, jakby kto tam takie ciuchy upchał. Jajka, jakie niosłem by zjeść z dziczyzną na szybki obiad w marszu były rozgniecione na miazgę i były wszędzie – kawałki znalazłem nawet w termosie. Jak przez 25 km miałem świetny humor tak teraz jakby się popsuł. Straciłem nieco animuszu, że tak delikatnie to ujmę i zabrałem się za sprzątanie. Tutaj muszę podziękować sponsorowi, czyli Sołtysowi Malerzowa, który prowadząc sklep zasponsorował mi na ten marsz 2 nowiutkie woreczki foliowe. Ich przeznaczenie miało być inne ale w tym momencie odratowały resztki mojego morale ponieważ to do nich schowałem puchówkę i inne oczyszczone z jajka rzeczy.

Etap 2 – z powrotem

Ze zwieszoną głową ruszyłem w dalszą drogę, czyli rozpoczynający się w tym miejscu etap powrotny. Mijając domostwa wrzucałem do kubłów na śmieci resztki po jajowych porządkach. Jak już myślałem, że mam to za sobą to zobaczyłem upieprzony kołnierz kurtki. Co ciekawe to nie puści to nawet po wypraniu w pralce (z praniem wstępnym!). O tym, jak duży wpływ na morale miała ta akcja z jajkiem niech zaświadczy to, że kiełbasę z dzika zawiozłem z powrotem do domu. Wszystko dlatego, że sama myśl, że mam do plecaka wkładać rękę powodowała, że przez resztę trasy traciłem chęć do jedzenia.
Być może dlatego, a być może nie – w okolicy 33-go kilometra złapał mnie kryzys. Taki dziwny, bo nic mi niby nie dolegało ale jednak czułem się źle. I ten kryzys jak się pojawił tak szybko zniknął, w efekcie czego do 40-go kilometra czuję się tak świetnie, jak czułem się na początku trasy.

40 kilometrów przechodzę w mniej jak 8h, z czego jestem bardzo usatysfakcjonowany. Równo po minięciu 40-go kilometra siada mi kolano, więc ostatnie 2 km kuleję do auta. Nie jest to jednak żaden problem, bo satysfakcja jest ogromna.

Choć plan przejścia tego dystansu pojawił się zaledwie tydzień temu to był on dla mnie niezwykle ważny i myślę, że będzie on miał wpływ na moje dalsze plany.

Przejście miało miejsce 19 grudnia 2020 roku.
Finalny wynik to 42,38km w 08:23:42

Co jest potrzebne na taki marsz?

Pakowanie na taką akcję trwa kilka minut, a to co należy zabrać to:
Na sobie:
1. czapka
2. rękawiczki polarkowe
3. koszulka termoaktywna z merino
4. polar
5. spodnie (materiałowe lekkie)
6. adidaski
7. majtki
8. skarpetki

Przy sobie:
1. chusteczki higieniczne
2. kanapki
3. herbata
4. woda
5. mleczko w tubce
6. kiełbasa z dzika
7. nawigacja (telefon)
8. kurtka przeciwwiatrowa (użyłem sporadycznie, obeszłoby się)
9. kurtka puchowa (nie użyłem, ale była na wypadek kontuzji, spadku mocy)
10. czołówka

Unikać:
1. jajka

(Und keine Eier… przypomina mi się kawałek Tool – Die Eier von Satan)




Sposób na deszcz – część 2

To był jeden z tych weekendów w roku, kiedy miejsce i towarzystwo sprzyjają, by człowiek odciął się od wszelkich zmartwień. Jednak pomimo wszechogarniającego luzu nie potrafiłem odmówić sobie treningu, tym bardziej, że byliśmy w górach.

Marianówka, 26 września 2020: budzę się o 6:29. Spakowany, tylko w buty wskoczyć i można lecieć na Śnieżnik.
Po zaledwie 20 minutach marszu zaczyna padać deszcz i jest nieprzyjemnie zimno. Ale nie wieje (bo wiadomo, że najgorszy jest wiatr), więc pomimo paskudnej pogody prę dalej.

Po zaledwie 2h04′ wchodzę do Schroniska pod Śnieżnikiem. Tu zamierzałem się ogrzać i podsuszyć, ale niestety o tej porze jeszcze nie palili w piecu. Skorzystałem więc z możliwości wypicia gorącej herbaty z cytryną (wcale nie było z tym łatwo, ale o tym poniżej). Koszulkę, którą już w podobnych warunkach miałem sprawdzoną [link do tamtej relacji] zdjąłem, wycisnąłem z niej wodę i pozostawiłem na krześle. Szybko ostygła i już nie zaryzykowałem założenia jej na siebie, bo mogłaby mnie wychłodzić zanim ja zdążyłbym ją ponownie ogrzać. W ten sposób pozbawiłem się solidnej pierwszej warstwy. Zostałem z cienką syntetyczną bluzą i kompletnie przemoczoną kurtką. Bufka z głowy podzieliła los koszulki i razem wylądowały w plecaczku.

Miejsce: Schronisko
Bohaterowie 1-go planu: Dziku jako jedyny klient schroniska i 2 pracowników kuchni.
Bohaterowie 2-planowi: brak
Bohater 3-planowy: Kierownik
Proszę kierownika o herbatę. Kierownik wychodzi.
Proszę pracownika kuchni o herbatę i słyszę, że muszę poczekać na kierownika.
Proszę pracownicę kuchni o herbatę i z odpowiedzi dedukuję, że bez kierownika nie da rady.
Pytam panią ponownie, czy naprawdę nie może po prostu zalać wrzątkiem torebki herbaty.
Pani nie rozumie, a jak odpowiada to ja jej nie rozumiem, ponieważ jest prawdopodobnie z Ukrainy.

Założyłem na przemoczone skarpetki chlupiące buty, przeprosiłem kierownika za pozostawione kałuże i popędziłem w dół. Nie czułem się zbyt pewnie, ponieważ nie bardzo mogłem już sobie pozwolić na błąd. Formą zabezpieczenia mógłby być schowany na czarną godzinę i zabezpieczony przed wilgocią polar lub termos z gorącym napojem. Niestety nie miałem żadnej z tych rzeczy, więc jeśli zgubię szlak i wydłużę zejście, lub jeśli np. zacznie wiać to może być cienko.

Szlakiem już w tym momencie płynie rzeka. Czasem idę czasem biegnę rozbryzgując na boki wodę. Średnio co 8 minut słyszę z plecaka: „przebyłeś 1km… 2km… 3km…” i po godzinie jestem już za połową trasy. Tak jak podejrzewałem nie udało mi się w zejściu rozgrzać więc zaczynam układać w głowie plan, co zrobię jak dotrę do pensjonatu. Na początek gorąca kąpiel? A może coś zjeść? Przebrać się w suche? A może…

…wszelkie dylematy rozwiała za mnie ekipa i gdy tylko wpadłem do ośrodka dostałem „środek antywirusowy” z zaleceniem kontynuowania kuracji.

Sumarycznie: pokonanie 1100mH w górę i w dół na dystansie 24,6km idąc i biegnąc zajęło mi 3h49′.
Wchodząc w 2h04′ pokonałem 12,8km (dwukrotnie zgubiłem szlak).
W zejściu dopilnowałem oznaczeń szlaku i finalnie 11,8km przebyłem w 1h45′.




Korpoturystyka – cz.3 – Śnieżka

fotografia powyżej: Michał Maciałko

Na „firmowy” wyjazd na Śnieżkę, który odbył się w lutym zapisy ruszyły w październiku. Wtedy też zarezerwowałem miejsce w schronisku na 12 osób, choć zakładałem, że jakieś 2 albo 3 osoby się zgłoszą. I tu olbrzymia niespodzianka nastąpiła, bo koniec końców pojechaliśmy w komplecie i żadnych miejsc nie trzeba było odwoływać.

Wypad przebiegł w 100% zgodnie z planem. Wszyscy zdobyli szczyt, a co niektórzy dwa razy, z czego raz nocą. Pogoda trafiła nam się jak ślepej kurze ziarno. Pomiędzy dniami, w których wiało i padało trafiło się jednodniowe okno pogodowe i to właśnie w tę naszą sobotę 8-go lutego.

Niestandardowa to rzecz dla mnie organizować wypad w góry dla 12 osób, jednak w tym przypadku nie było z tym związanych absolutnie żadnych trosk. Wszyscy przygotowali się jak należy, a ubrani i wyposażeni byli tak, że nie było się do czego przyczepić. Pewnie, że można było też pójść w dresach, adidasach, skarpetach stópkach, bo i takich osobników mijaliśmy. Cieszę się jednak i dumny jestem, że nasza ekipa przygotowana była na zimowe warunki. Dzięki temu było bezpiecznie i wesoło a na dodatek jedna grupa następnego dnia zrobiła bonusową trasę i w porywistym wietrze przeszła przez Słonecznik i zeszła do Karpacza okrężną trasą. Ta ekipa to Tomek, Sebastian i Romek.

Tymczasem pozostali, czyli Michał, Sławek, Mateusz, Łukasz, Ania, Aga, Dziku, Piotrek i Grzesiek zeszli tą samą drogą co poprzedniego dnia do samochodów. Wierzę, że wyjazd pozostawił pozytywne wrażenie i zachęcił, by szukać kolejnego wyzwania. Ale to już za rok dopiero, no chyba że…

tekst: Dziku
zdjęcia: Michał (te ładne), Dziku (te zwykłe)




Namiastka zimy – Keprník i Šerák poprawione

Zaledwie 3 tygodnie temu byłem tam właśnie. Jakieś 1,5 kilometra od Keprnika. I co? I dygotałem z zimna, a Aga tylko zapytała czy na pewno chcę tam iść. Od razu odpowiedziałem, że nie, że chcę wracać. Nie czułem się za dobrze i ten wypad niewiele wyjaśnił, bo po powrocie ani nie poczułem się gorzej ani lepiej.

19-go stycznia robię drugie podejście, biorę ostatnią dawkę antybiotyku i o 6-tej rano wsiadam w auto. Po drodze przesiadam się do Tomka („o ku..wa, znów się w coś wpieprzyłem!”) i po 3 godzinach jazdy jesteśmy w miejscowości Branna. I ogień.

Co potrzeba na taki niedzielny spacer? Nic. Dosłownie. Ale po co na głodniaka zasuwać: warto zabrać kanapki i termos z piciem. Na siebie zarzucić co nieco, ja po ostatnim wypadzie postawiłem na kalesony, Tomek szedł bez. I ogień.

Kilometry szybko uciekały spod butów, które się ślizgały na oblodzonym szlaku. Kijki ratowały nasze tyłki (dosłownie), bo bez nich tańce w niższych partiach zakończyłyby się upadkiem. Wyżej był stary śnieg – zmrożony, więc nie zapadaliśmy się, ale jednocześnie upewniający nas, że to nie październik. Ogólnie z zimą bida – skiturowcy i biegówkarze sporadycznie pojawiali się, ale w takich warunkach (symboliczna ilość śniegu, poza tym oblodzenia, ziemia i kamienie) sam bym się na narty nie wybrał.

W nieustannie padającym mokrym śniegu wskakujemy z Tomkiem na grzbiet i we mgle zdobywamy Keprnik. Tu spotykamy niezwykle pozytywną Czeszkę (stones, Keprnik, hurra!, hurra!), robimy zdjęcie i idziemy do schroniska. W schronisku pod Serakiem pijemy i posilamy się – po cygańsku w ganku, spożywając swoje. Potem ja wybiegam znaleźć wierzchołek Seraka, i udaje mi się to. Ale dopiero w domu się upewniam gdzie wlazłem, bo na miejscu pewien nie byłem. Wracam do Tomka i zasuwamy w dół. Docieramy do auta po 6,5 godzinach od wyjścia. Mój GPS pokazuje 27 km, Tomka 25. Jestem w to drugie bardziej skłonny uwierzyć, ale to bez znaczenia.

Najważniejsze dla mnie jest to, że czuję się doskonale. Żadnego zmęczenia, ani tego dnia, nawet po powrocie, ani następnego. Jedynie niewielki ból łydek, ale to taki co przyjemność sprawia, bo w końcu zrobiliśmy jakieś 37 tysięcy kroków, w tym sporo pod górę (około 1000 m przewyższenia).

Czuję się jak po rehabilitacji, absolutnie zregenerowany i zrelaksowany. Jak po terapii. To był wspaniały marsz, w którym nie było miejsca ani na lenistwo, ani na przeforsowanie. Wszystko idealnie, a na dodatek po drodze uczta u mamusi – obiad i deserek – mniam! I na wieczór w domu, tak by zdążyć dzieci w łóżku pocałować. Oj ile można upchnąć życia w taką zwykłą niedzielę, całe mnóstwo, tylko musi się chcieć.

Zaliczone:
Keprník – 1423 m
Šerák – 1350 m
w paśmie górskim Wysokiego Jesionika (czes. Hrubý Jeseník).




Inhalacja pod lufami

Polowanie na żółtym szlaku

Startuję z Bobrovnika (495 m). Wychodzę spomiędzy zabudowań, mijam stado owiec i wchodzę w las, gdzie w maskujących barwach pod drzewem sika pan. Nieco dalej jakimś cudem dojrzałem między drzewami drugiego typa, profesjonalnie wkomponowanego w otoczenie. Przy kolejnych osobnikach, którzy stali w równych odstępach na drodze lub tuż przy niej, zauważyłem strzelby (karabiny, sztucery, jak zwał tak zwał). Jeden z nich pokazuje na broń i mówi, że nie mogę pójść dalej, że polowanie. Coś mi w tym nie pasuje i nie mam ochoty wymyślać alternatywnego planu, tym bardziej, że nie widziałem na dole żadnego ogłoszenia, że szlak zamknięty. Koleś chyba widzi moje zdeterminowanie i macha ręką. Co 100, może 150 metrów mijam kolejnego typa z karabinem, ale z większością z nich nie nawiązuję kontaktu wzrokowego ani się nie odzywam. Oni też mnie nie zaczepiają. Nie wyglądam jak klasyczny turysta – idę szybko, bez plecaka, aparatu, mapy. Dodatkowo na czerwonym polarze widnieją naszywki. Być może dlatego, że na ramieniu mam plakietkę „wzorowy uczeń”, to jeden ze starszych myśliwych kiwa głową i salutuje.

Ostatni kilometr był bardzo stresujący. W lesie na dole usłyszałem ujadanie psów i kilka wystrzałów, poza tym od tego momentu myśliwi z karabinami stali w lesie po lewej stronie od drogi, a nie po prawej. Co oznacza, że ich lufy celowały w moim kierunku. Jeden z nich szeptem woła coś zza drzewa w moim kierunku. Patrzę na niego i oceniam, że jakiś młodszy od poprzedników i ma wyjątkowo wystraszoną twarz, wręcz przerażoną. Powtarza do mnie jedno słowo, ale nie jestem w stanie go zrozumieć. Jeszcze 3 stanowiska strzelnicze (łącznie z karabinem na rozstawionym na trójnogu) i dochodzę do skrzyżowania szlaków w miejscu nazwanym Javorik (704 m). W tym momencie słyszę sygnały z rogu, co może wskazywać na koniec polowania. Czuję ulgę, a dla spokoju ducha szukam po okolicy jakiejś informacji o polowaniu – nie znajduję żadnej. W miejscu, gdzie żółty szlak odbija w górę między krzaki stoi jeszcze jeden karabinier, ale to już ostatni. W sumie minąłem ich co najmniej 20-tu (nie wypatrywałem ich wszystkich) na dystansie około 3 km. Dziwi mnie to, że ktoś urządza polowanie na znakowanym szlaku turystycznym. Zastanawia mnie też, co ma w głowie dorosły człowiek, który czeka z bronią palną, aż mu inni nagonią pod lufę jelenia, aby mógł go zastrzelić.

Inhalacja

Kolejna zaskakująca rzecz, jaka mnie spotkała to ilość śniegu. Całkowity jego brak na dole (w Polsce nie widziałem śniegu nawet na podobnej wysokości) nie wskazywał nic na to, że będę kopał się w nawet 30 cm białego puchu. Całe szczęście ktoś przede mną rano przeszedł, więc miałem całą trasę przetartą. Po 2 godzinach docieram do turystycznej chaty (w rzeczywistości hotelowej restauracji) pod Serakiem (1350 m). Dokładnie w tym samym momencie dociera tu czerwonym szlakiem Aga z Ramzovej. Zadowolona, w spodniach od dresu, w dobrej formie pije czekoladę. Ja kaszlę i smarkam, nie mogąc się rozgrzać mając na sobie mokrą koszulkę i skarpety (nie zabrałem stuptutów). Bo ja tu tak w ogóle na inhalację przyjechałem – nie mogąc się pozbyć kaszlu i kataru od kilku tygodni stwierdziłem, że jak zrobię sobie taką trasę to sprawa zdrowia się wyjaśni – albo w tę, albo w drugą stronę. Niestety rozgrywka niczego nie dała, bo szło mi się dobrze, ale dobrze się czułem tylko, gdy byłem w ruchu:

850 m wysokości i 10 km przechodzę w równo 2 godziny.

Powrót

Wracamy częściowo niebieskim, a następnie zielonym szlakiem. Aga jest również zaskoczona ilością śniegu, lecz bardzo zadowolona z wycieczki. Oddaje mi swoje rękawiczki, bo jest jej ciepło i jak to zwykle bywa – ogólnie pozytywnie. Mi się ten nastrój udziela, bo z każdym krokiem w dół jest mi przyjemniej. Lecz na drugi dzień snuję się po domu jak zombi. Trzeba się podleczyć i zabrać do roboty, bo z taką kondycją to nie zabłyszczę w Alpach. A już za parę dni Nowy Rok i nowe plany…

Dziku




Sposób na deszcz (tylko dla psychopatów)

Mam za sobą 20 km marszu w nieustannie padającym deszczu. Stoję w gęstej mgle wśród połamanych drzew. Nie wiem, w którym dokładnie miejscu, bo mapy już dawno stały się mokrą kulką z potarganego papieru. Magicznej scenerii dopełnia zając, który przebiega gdzieś z boku i ginie we mgle. Na to wszystko wystarcza jeden telefon i PUF! Już stąpam twardo na ziemi i myślę, gdzie dorwę ziemniaki w niedzielę.

Prognoza pogody na sobotę nie pozostawiała żadnych nadziei. Nie pomagało nawet sprawdzanie na różnych portalach, wszędzie to samo – miało cały dzień padać. Wyjścia w góry w taką pogodę dotychczas się nie podejmowałem i nikomu bym też wcześniej tego nie zalecał. Dziś mam już o tym nieco inne zdanie.

Dziś mogę polecić sprawdzanie się w trudnych warunkach we względnie bezpiecznym terenie. Po co czekać, aż znajdziemy się w skrajnej sytuacji w Tatrach lub Alpach? Sprowokujmy sytuacje, w których nie chcielibyśmy się normalnie znaleźć: torowanie w śniegu? Deszcz? Wiatr? Siarczysty mróz? Przećwiczmy to wcześniej i wzmocnijmy psychikę! W przyszłości będziemy gotowi na więcej.

Ten wyjazd zaklepany był już dawno i nie wchodziło w grę odwołanie lub przekładanie na inny dzień. Trzeba będzie to przeżyć.

Wyzwanie podjęte

Najlepiej, jakbym to przeżył w stanie nienaruszonym. Dlatego pakuję do plecaka komplet ubrań na zmianę i trampki – wszystko popakowane w plastikowe worki. Dodatkowo na plecak nakładam pokrowiec. Wiem, co to znaczy doznać wychłodzenia z powodu deszczu. Tym razem jednak będę niżej, będzie cieplej i nie będzie wiało. Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia jak się będzie szło i co z tego wyjdzie. Wiem jedno – jak już ruszę to nie będzie odwrotu. Zaplanowanej trasy ani nie skrócę znacząco, ani nie zrezygnuję w połowie. Do celu mogę dojść tylko trzymając się pierwotnego planu.

Odcinek 1 z 2 – Pola i lasy

Wychodzę z centrum Prudnika o godzinie 13-tej. Już po kilkuset metrach ściągam kurtkę i idę w samej koszulce z krótkim rękawem, zapewniając sobie tym samym najlepszą możliwą wentylację. I tak nie mam na sobie wodoodpornych ciuchów. Kurtka nie dość, że utrudniałaby marsz powodując spore pocenie się to jeszcze obstawiam, że jej nieprzemakalność skończyłaby się po 15 minutach.

Uwaga! To wcale nie znaczy, że nie ma sensu zabierać w góry kurtki przeciwdeszczowej. Potrafię sobie wyobrazić, że marsz w płaszczu, czy też kurtce miałby sens, gdyby iść normalnym tempem – czyli 2 razy wolniej.

Deszcz siąpi lub pada nieustannie. W połowie drogi, kiedy idę długie odcinki odkrytym terenem czuję się jak podczas brania prysznica. I co najważniejsze (to ta część dla psychopatów) – zaczynam się tym rozkoszować. Tak długo, jak utrzymuję komfort termiczny uczucie ściekającej po mnie wody jest przyjemne. Czuję się w tym wszystkim wyjątkowo dobrze, po raz kolejny zdając sobie sprawę, że nie jestem do końca normalny.

Żeby jednak utrzymać ciepło ciała muszę być cały czas w ruchu. Dlatego przez pierwsze 17 km nie zatrzymałem się ani razu. Dodatkowo pomagał fakt, że miałem na sobie najlepszą możliwą koszulkę. Ta pierwsza (i w sumie jedyna) warstwa wykonana była z cieniutkiego, lecz niezwykle miękkiego i ciepłego materiału. Chroniła przez zimnem nawet wtedy, gdy była kompletnie przemoczona. Niestety kupiłem ją za niewielkie pieniądze ponad 10 lat temu i nie mam pojęcia, z czego jest wykonana.

Odcinek 2 z 2 – Góry

Dopiero na 18-tym kilometrze robi się bardziej górsko. Na pierwszym stromym podejściu zaczynam się dziwnie czuć – lekkie zawroty głowy i uczucie oderwania od rzeczywistości spotęgowane jest gęstą mgłą, jaka mi teraz towarzyszy oraz tym, że do tej pory nie napiłem się ani łyka wody. Kiedy mijałem roślinkę, która mnie chamsko popchnęła stwierdziłem, że czas na pierwszy przystanek.

Roślinka była mała i wiotka – sięgała mi zaledwie do kolana, ale ewidentnie poczułem, że mnie popchnęła niczym jakiś łobuz na holu podstawówki. Mimo, że padał na mnie deszcz poświęciłem kilka minut by zjeść bułkę i wypić trochę wody. Momentalnie omamy przeszły i mogłem podjąć się dalszej wędrówki bez obaw, że będą mnie jakieś chude rośliny popychały.

Fizycznie czułem się świetnie. Nie odezwała się do tej pory (ani później) żadna kontuzja i nie odczuwałem zmęczenia przez cały czas trzymając bardzo dobre tempo. Kilometry uciekały spod nóg jak szalone.

Natomiast kondycja psychiczna spadła mi nieznacznie tylko dwa razy. Za pierwszym razem było to wtedy, kiedy dowiedziałem się, że mam do przejścia 2 km więcej niż myślałem. Za drugim razem, kiedy we mgle zgubiłem szlak. Wtedy to zrobiłem sobie drugi postój na picie i jedzenie. Wtedy też zadzwoniła żona i mówi do mnie:

– Dziku, mam dla ciebie zadanie bojowe; jak będziesz wracał musisz kupić ziemniaki. A pamiętaj, że jutro niedziela.

Mam za sobą 20 km marszu w nieustannie padającym deszczu. Stoję w gęstej mgle wśród połamanych drzew. Nie wiem, w którym dokładnie miejscu, bo mapy już dawno stały się mokrą kulką z potarganego papieru. Magicznej scenerii dopełnia zając, który przebiega gdzieś z boku i ginie we mgle. Na to wszystko wystarcza jeden telefon i PUF! Już stąpam twardo na ziemi i myślę, gdzie dorwę ziemniaki w niedzielę.

Końcówka

Stawiam wszystko na jedną kartę i zdaję się na intuicję – decyduję się nie wracać w poszukiwaniu szlaku, lecz trzymać kierunek i iść przed siebie. Opłaciło się, bo z czasem dochodzę do słupków granicznych i znów jestem na czerwonym szlaku. W domu to sprawdzę i dowiem się, gdzie poszedłem na skróty – po prostu strawersowałem zbocze Srebrnej Kopy.

Zdobywając szybko wysokość docieram na Biskupią Kopę i schodzę do schroniska. Zamawiam herbatę z cytryną i cukrem. Pycha!

Wskazania GPS

Dystans – 23,73 km
Czas trwania – 4g:17m:49s
Kalorie – 1754 kcal
Średnia prędkość – 5.52 km/h
Nowy rekord – 20 km w 3h:26m:06s
oraz
Nowe doświadczenie – można działać w deszczu!

Uwagi:
1. Całą trasę pokonałem w koszulce z krótkim rękawem i lekkich spodniach z materiału.
2. Buty trekingowe skórzane wyjątkowo dały sobie radę. Następnym razem zabrałbym jednak stuptuty, przedłużyło by to nieco ich wodoodporność.
3. Jako alternatywę dla treków rozpatrywałbym użycie lekkich butów sportowych, które po przemoknięciu nie będą tak ciężkie jak mokre treki.
4. Na ostatnie 3 km założyłem cienką czapkę i cienkie rękawiczki (na odcinek o najbardziej górskim charakterze).
5. Ciepło utrzymywałem dzięki szybkiemu i równemu tempu z zaledwie dwoma kilkuminutowymi przerwami.
6. Cała droga wymagała koncentracji i silnego skupienia, by nie zgubić szlaku.
7. Za drugim razem na taką pogodę zabrałbym termos z gorącym napojem (awaryjnie).

tekst: Dziku




Na jagody

Powyżej na zdjęciu Aga szuka jagód

Po gwałtownej sprzeczce z żoną mężczyzna spytał:
– Dlaczego nie możemy żyć w zgodzie, tak jak nasze dwa psy? One nigdy nie walczą.
– To prawda – zgodziła się żona. – Ale zwiąż je razem, a zobaczysz, co się stanie.

Powyższy cytat pochodzi z książki De Mello – „Modlitwa Żaby”. Tak sobie o nim przypomniałem w po powrocie ze wspinaczki z małżowiną. Ogólnie było spoko, bo wyduldanie butelki wina na skale oglądając zachód słońca zdecydowanie może zapaść w pamięć. Szczególnie, jeśli nie zabrało się korkociągu i do otwarcia przymierzyło się ze szpilką od namiotu i jebadełkiem. Cóż za niespodzianka była, gdy okazało się, że to afrykańskie białe wino było zakręcone nakrętką! No a potem namiocik w lesie i ogólnie styl „na dziko”. Jeden tylko kleszcz po mnie łaził, ale nie zdążył się wgryźć. Jak to kolega w pracy mawia: kto nie ryzykuje ten nie pije szampana.

Widok ze skały po skończonym dniu

Z tego pierwszego dnia pamiętam jeszcze to, że Aga utkwiła w trudnościach. A te polegały na tym, że w skale rosły jagody. Aga szarpała pazurami owoce i kiedy wchodziła na górę to myślałem, że ma hipotermię, bo usta miała przeraźliwie sine. Nie chodziło jednak o niską temperaturę, tylko o pożerane przez nią owoce prosto z krzaka.

A następnego dnia postanawiamy przejść grań 3 sióstr. No i po pierwszej siostrze siedliśmy na ławce i zastanawialiśmy się nad górskim rozwodem. Dokonaliśmy jednak korekty i ruszyliśmy dalej. Poszło gładko, bo tym razem kąty natarcia zasadzanych przeze mnie friendów satysfakcjonowały moją małżowinkę. Dokończyliśmy drogę i choć rozwiązaliśmy łączącą nas linę, to pozostaliśmy w związku.

To przejście było jednym z pierwszych kroków, by wspólnie zasadzić się na jakąś alpejską graniową przebieżkę. Na taką, co oferuje coś więcej niż człapanie. Czy w tym roku? Chyba nie. W przyszłym na pewno.

Dziku

„Są tam jagody?”




Kombinacja Ślężańska

Zdolność sprawnego pokonania dystansu około 25km wraz z przewyższeniem wynoszącym blisko 2,5 tys. m w górę oraz w dół pozwoli na szybkie zdobycie co najmniej kilku alpejskich 4-tysięczników.

Ciężki temat

Plan szybkiego przejścia tej trasy chodził mi po głowie od jakiegoś czasu. Zostałem jednak zniechęcony w brutalny sposób, kiedy to w rozmowie ze świeżo poznaną osobą dowiedziałem się, że osoba ta niedawno zrobiła sobie podobny trening. Z tą różnicą, że kolega, z którym rozmawiałem nie wchodził na Ślężę, lecz na nią 3 razy wbiegł.

To już drugi raz, kiedy zostałem obdarty z poczucia wyjątkowości. I to jeszcze zanim się za inicjatywę zabrałem. Ostatnio w Alpach też zostałem sprowadzony na ziemię, planując szybkie wejścia w weekend na dwa 4-tysięczniki, a tymczasem inny kolega podczas tego samego wypadu zdobył oba jednego dnia. Jakby tego było mało, to jeszcze był to jego pierwszy w życiu wypad w Alpy. Był natomiast wcześniej na Waligórze (zimą!).

No i weź tu teraz odnajdź się w takiej rzeczywistości. A tu już dziennikarze powiadomieni, dzieci z kwiatami na szlaku czekają. A człowiek nagle widzi, że jest maciupki jednak i lepiej, żeby nie kozaczył za bardzo bo po uszach dostanie. Pokora, pokora i jeszcze raz pokora. Nigdzie się tego lepiej nie nauczysz jak w górach.

Którędy na Ślężę

Zatem pojechałem w niedzielę rano na przełęcz Tąpadła zamiast do kościoła. Ale jak to Pan Heschel powiedział: „Ja idąc modlę się nogami”.

O 6:26 ruszam na szlak a już o 6:55 cykam pierwsze zdjęcie pod krzyżem. Dosłownie w momencie wymarszu zmieniłem decyzję i postanowiłem podejść żółtym a zejść na koniec niebieskim szlakiem. Nie wiem czy to dobrze, bo nacierpiałem się co nie miara na tym drugim. Ale to potem.

Ze szczytu schodzę innym niebieskim, wpadam na czarną pętlę i dobijam do żółtego przy schronisku Pod Wieżycą. Tu widzę na znaku, że na szczyt jest 1,5h. Śmieję się z tego, bo czuję się świetnie i wiem, że mogę to skrócić 3-krotnie. Jeszcze mogę się śmiać, ale potem dostanę za swoje po głowie (pokora! łup!).

Szybko dobijam pod wspomniany już krzyż na górze i robię drugie zdjęcie. Teraz schodzę tym samym szlakiem, lecz przy wiacie odbijam na czerwony. I znów długie obejście czarnym do Rozdroża Holtei’a. Mija mnie ekipa biegaczy i rzucają tekstem:
– Ej jak to jest, że ty idziesz a my biegniemy a poruszamy się z niemal taką samą prędkością?

Rzeczywiście do tej pory zachowuję średnie tempo ponad 6 km/h, więc niemal jak w truchcie. Ale od tego momentu robi się nieciekawie, bo kolano się odezwało. Usłyszałem w głowie coś w stylu „oj, człowieku, chcesz trasy takie robić a znów przestałeś ćwiczyć, chyba należy ci się kara”.

Na ostatnim już, krótkim podejściu czerwonym szlakiem na szczyt szły jakieś dziewczyny, więc udawałem, że wszystko ok i twardo prułem na górę. Popis skończył się tak, że ciągnąłem girę za sobą, bo odmówiła posłuszeństwa. Zejście niebieskim szlakiem to było paskudztwo. Naskakałem się po kamieniach jak koza z przetrąconym kulasem. O 11:12 jestem przy aucie. Koniec końców schodziłem ponad 1h, podczas gdy wejście na szczyt zajęło mi rano żółtym szlakiem jedynie 0,5h.

Tak przebiegała trasa

Dane z trasy i czynniki motywujące

Czas wg mapy: 8:30 h.
Mój czas: 4:46 h.
Dystans: 24,5 km.
Przewyższenie: 1451 m w górę i 1451 m w dół.

Dlaczego akurat taka trasa? Po pierwsze było to coś, z czym mogłem się uwinąć do południa a po drugie i ważniejsze: zdolność sprawnego pokonania dystansu około 25km wraz z przewyższeniem wynoszącym blisko 2,5 tys. m w górę oraz w dół pozwoli na szybkie zdobycie co najmniej kilku alpejskich 4-tysięczników.

Zatem dystans i czas zadowalający. Kwestia poradzenia sobie z przewyższeniem pozostaje jednak wciąż otwarta. Niestety trudno w Sudetach znaleźć górę, która pozwoliłaby na taki trening. A innych gór w Polsce nie znam.

Dziku

Na Ślęży




Jesioniki z adrenaliną

Dawno nie czułem takiego napięcia jadąc w góry. Niby cel niewysoki, brak lodowców i pogoda stabilna, ale… towarzyszył mi wyraźny niepokój odkąd wyjechałem. Gdyby ktoś był ciekaw, jak sobie zafundować takie dodatkowe emocje jeszcze przed dotarciem w góry, to już odpowiadam: wystarczy pojechać w czeskie Sudety bez dokumentów od auta.

Uświadomiłem sobie to niedaleko od domu, ale każda minuta była dla mnie cenna, więc dylemat „jechać czy wracać” trwał koło 2 sekund. Na tyle czasu zdjąłem nogę z gazu po czym – ogień, po przygodę.
Dojeżdżam na miejsce po godz. 10-tej. W planie na najbliższe parę godzin blisko 20 km po szlaku i 1000 metrów w pionie. Trasę wybrałem na podstawie dwóch założeń: miejscowość miała być położona nisko, a w pobliżu miała się znajdować w miarę wysoka góra.

Panorama z Vyhlídka Čertovy kameny

Z Česká Ves udaję się poszczególnymi szlakami w kierunku Studniční vrch (992 m), będącego najwyższą górą grupy Sokolský hřbet. Po drodze mijam liczne źródełka, i to nie jakieś zwykłe, ale wkomponowane w piękne kamienne konstrukcje. Jest ich tak dużo, że spokojnie można tam wędrować sobie nie mając przy sobie wody. Na szczyt wchodzę już po 1,5h od wyjścia z auta. Tu zakręcę się nieco, bo planowałem stąd zawrócić, ale jest na tyle wcześnie, że modyfikuję plan i dokładam jeszcze jedną pętlę po czerwonym szlaku. W zejściu mam okazję rzucić okiem na swój następny cel, po przeciwległej stronie doliny. Znajdę się tam dosłownie za parędziesiąt minut.

Jedno z licznych źródełek na trasie

Po zejściu do miasteczka przechodzę chodnikiem paręset metrów i wchodzę na trawiasty stok. Szlakiem przecinającym się momentami z asfaltową drogą dochodzę do schroniska/restauracji – Čertovy kameny. Jest tu parking, plac zabaw, tyrolka i inne atrakcje dla dzieci, których jest tu całkiem sporo. Od restauracji jest tylko 150 metrów na kamienny szczyt Vyhlídka Čertovy kameny (669 m) z platformą widokową ogrodzoną barierką. Miejsce z klimatem, dojście w miarę łatwe (trochę stopni i drabinek) a widoki imponujące.

Stąd już w błyskawicznym tempie schodzę do auta. Całość zajmuje mi 3,5 h. Jestem zmęczony, lecz czuję się doskonale. Jeszcze tylko z towarzyszącym poczuciem poniesionego poziomu adrenaliny z powodu braku dowodu rejestracyjnego pokonać kilkanaście km dzielące mnie od granicy i jestem bezpieczny.

Drogi wspinaczkowe




Szczeliniec na dopingu

W nawiązaniu do artykułu o kryzysie wieku średniego, udowodnię tym wpisem, że się jeszcze nie poddaję.

Otóż w jeden z majowych weekendów przy okazji weekendowej imprezy integracyjnej znalazłem się w Górach Stołowych. Piątkowy wieczór z wesołym towarzystwem przeciągnął się do później nocy, więc mój plan wczesnego wyjścia w góry stanął pod znakiem zapytania. Nie miałem złudzeń i nie nastawiałem nawet budzika. Na szczęście co niektórzy już o 6-tej wstawali, by kontynuować imprezę i to właśnie dzięki nim obudziłem się o rozsądnej porze. O 6:30 pomykałem już w kierunku Schroniska na Szczelińcu. Rześki chłód poranka i świeże powietrze zrobiły swoje. Pomimo, że ewidentnie nie byłem zdolny do kierowania pojazdem, szło mi się całkiem dobrze. Po dotarciu do ławeczek na końcu asfaltu zatrzymałem się na puszkę Pepsi. Było to absolutnie niezbędne, bo paliwo spożyte podczas zabawy niespecjalnie mnie już napędzało. Zresztą i tak leciałem na czczo. Na czarną godzinę schowaną miałem jedynie zimną kiełbasę upieczoną wczoraj na ognisku.

Na platformie przed schroniskiem znalazłem się po 55’, czyli o godzinę krócej niż wg mapy. Do śniadania w ośrodku jeszcze było sporo czasu, więc zachęciło mnie to, by przejść Skalny Labirynt. Ależ miałem z tym ubaw! Przeciskając się między skałami cieszyłem się jak dziecko, więc już wiem, że muszę koniecznie synka tam zatargać. Nie przewidziałem jednego – trasa przez labirynt jest jednokierunkowa, więc zdziwiłem się nieco, kiedy zszedłem do Karłowa. Stąd poszedłem niebieskim szlakiem już we właściwym kierunku, po czym obszedłem Szczeliniec Mały i znalazłem się przy parkingu. Mogłem teraz znacznie skrócić drogę asfaltem, ale wybrałem „czysty styl” i wskoczyłem z powrotem na przełęcz pod Szczelińcem Wielkim i dopiero teraz zszedłem „do domu”.

Reszta towarzyszy właśnie kończyła jeść śniadanie i zbierała się do wyjścia. Celem było schronisko Pasterka. Traktowałem już to na luzie, więc spokojnie dokończyłem śniadanie i wyruszyłem jakąś godzinę po nich. Ekipa była specyficzna, ale nie dogoniłem ich tak szybko jak myślałem. W ogóle całościowo patrząc, to trasa jaką wspólnie przebyliśmy wcale nie należała do najłatwiejszych. Pomimo tego i zmęczenia procentami wszyscy sobie poradzili i w pełnym składzie wędrowaliśmy do późnego popołudnia.
Dla mnie osobiście końcowy wynik był naprawdę zadowalający – w sumie tego dnia przebyłem ponad 20 km i pokonałem około 1200 mH.

To był świetny weekend spędzony w doborowym towarzystwie. Po czymś takim ma się cudownie wyczyszczoną głowę, tylko w mięśniach coś ugniata. Oj, trzeba się wziąć za siebie, więc może by częściej na imprezy integracyjne jeździć? Tylko czemu żona się na ten pomysł tak krzywi, przecież zachęcała mnie bym trenował?

Dziku’2019

Na Szczelińcu Wielkim




Za dużo komfortu też nie dobrze

Life is not measured by the number of breaths we take, but by the moments that take our breath away.

Powyższy tekst słyszę w słuchawkach w momencie, gdy docieram w „ślepy zaułek” i postanawiam zawrócić i zacząć kierować się w stronę domu. Jestem już bliski połknięcia 30-go kilometra i wciąż nie wiem, ile jeszcze dziś przede mną i gdzie spędzę noc. Od domu dzieli mnie ponad 20 km trasy a dawno już zapadł zmrok. Nocka w lesie murowana, ale żeby jednocześnie nie demonizować – planowana.

Spalona

Przyjeżdżamy z Agą pod schronisko na Spaloną w G. Bystrzyckich. Udajemy się na 12 kilometrową pętlę „Jagodna”. Dla Agi to kolejny trening, a dla mnie oprócz treningu rozruch przed długim marszem połączonym z biwakiem. 12 km znakowanej na czarno trasy pokonujemy w równo 2h. Wyjątkowo szybko jak na nas, ale to dlatego, że Aga termosa nie zamknęła. Herbata zalała plecak, który zostawiliśmy w takim wypadku w aucie. Nie mając ze sobą picia i jedzenia mogliśmy odpuścić odpoczynki i dzięki temu utrzymaliśmy ładne tempo. Po powrocie na przełęcz obejrzeliśmy w schronisku mapę i podjęliśmy decyzję o dalszym przebiegu wycieczki.
Ruszamy razem poboczem drogi do skrzyżowania z niebieskim szlakiem rowerowym, a następnie dochodzimy do skrzyżowania ze szlakami pieszymi. Tutaj 5 buziaczków i rozstanie – ja skręcam w lewo, a Aga w prawo. Czekają ją 3 km przedzierania się przez śnieg i zwalone na szlak drzewa, potem podejście stokiem narciarskim, kilka komentarzy pracowników wyciągu i będzie przy aucie. Wróci do domu rodziców i zje obiad. W tym czasie ja…

Są wspomagacze. Nie będzie czystego stylu.

Wiaty i rozdroża

Zacznijmy od tego, że oznaczenia na mapie „ławeczki z daszkiem” wcale nie oznacza zadaszonego miejsca. Po minięciu kilku takich miejsc i przekonaniu się, że są to jedynie ukryte pod śniegiem ławka ze stolikiem przestałem wierzyć, że znajdę dziś na spędzenie nocy coś w rodzaju domku. Ale nie martwię się tym na zapas. Jestem w 100% nastawiony na przyjmowanie wszystkiego jak mi jest dane. Nic mnie nie obchodzi, po prostu idę przed siebie, a gdy dochodzę do skrzyżowania – to wyłączając myślenie i kalkulowanie po prostu wybieram instynktownie drogę.
Pewna dezorientacja następuje na Przełęczy Pod Uboczem, gdzie nie do końca dobrze orientuję swoją pozycję na mapie. I to właśnie tu i tylko tu spotykam jedynego turystę na trasie. Siedzi w aucie (w tym punkcie przebiega droga) i tak jakby czeka na mnie. Gdy dochodzę wyciąga smartphone, pokazuje trasy, strony, objaśnia i radzi. W ciemno wybieram drogę, którą sugeruje, a potem orientuję się, że zaoszczędziło mi to niepotrzebnego błądzenia. Jestem dokładnie na tej trasie, na której chciałem być. W samym sercu Gór Bystrzyckich, gór tak bliskich, a jednocześnie zupełnie mi nieznanych. Poza grzbietem Jagodnej nie byłem w żadnej ich części, a dzisiejsza trasa to dla mnie najprawdziwsza eksploracja nowych obszarów.

Dźwięki i obrazy

Od dłuższego już czasu mam na uszach słuchawki, w których rozbrzmiewa muzyka. Łączy się z towarzyszącymi mi obrazami tworząc najpiękniejszą, wymarzoną kompozycję. Połączenie muzyki klasycznej z elementami nowoczesnymi, a do tego to co widzę przed sobą – delikatnie prószący śnieg i leśna droga. Jestem jak w transie, już dawno ściągnąłem polar i maszeruję jedynie w jednej warstwie koszulki termoaktywnej z merynosa a na wierzchu lekka kurtka membranowa. Mam na sobie tylko te dwie cieniutkie warstwy a czuję się niezwykle komfortowo. Żadnego pocenia, przegrzania, żadnych dreszczy wychłodzenia. Absolutny komfort i bez znaczenia jest, czy idę trasą, która przejechał wcześniej narciarz biegowy, jeep, czy tylko stado jeleni.

Trasa

Oprócz wspomnianego turysty przy asfaltówce jeszcze tylko raz spotkałem na trasie ludzi. Byli to pracownicy leśni, którzy opiekowali się zwierzyną i którzy zadali mi niestandardowe pytanie: czy widziałem jakieś padnięte zwierzęta po drodze?
– Widziałem jedynie duże stado kopytnych, ale wszystkie na pewno mocno żyły.
– A skąd pan idzie?
– Ze Spalonej.
– Oooo to długa droga… a dokąd?
– Nie wiem, obojętne, mam śpiwór ze sobą.
– Oooo!

Wkrótce po tej wymianie zdań zszedłem z ubitego kołami samochodu szlaku. Zaświeciłem czołówkę i ruszyłem wzdłuż strumienia po śladach zwierząt. A potem i te ślady zniknęły.

Na dziś wystarczy

Gdy dochodzę do zielonego szlaku łączącego Rozdroże Pod Bieścem z miejscowością Pokrzywno jest wciąż stosunkowo wcześnie. Liczę w głowie kilometry, kombinuję i stwierdzam, że za dobrze się czuję, by kończyć na dziś. Podchodzę jeszcze nieco do góry, żeby dołożyć parę kilometrów, ale gubię się nieco (w słuchawkach Pani śpiewa „Lost again”, ależ utrafiła!). Czas powoli rozglądać się za noclegiem, by jutro przebyć ostatnie kilkanaście kilometrów łączących mnie z domem. Mrozik łapie za wierzchnią warstwę śniegu, dzięki czemu sunę po śladach nawet przy niewielkim nachyleniu. W ten sposób docieram do serduszek.

Gładko po żółtym, czy jednak iść do góry, za sercem?

Nocleg

Wygodny zjazdowy szlak opuszczam, gdy na drzewie widzę serduszko ze strzałką. Choć szlak mniej wygodnie prowadzi pod górę nie mogę się oprzeć. Tam musi coś być, i to coś romantycznego. Może dom publiczny? Cholera, nie zabrałem portfela ze sobą, nic, nawet karty debetowej. Ale trza być dobrej myśli. Jest już przed ósmą, a ja nie mam ze sobą namiotu. Chciałem zabrać, ale żona dbając o mnie zagadała: „po co tę szmatę będziesz dźwigał, przecież poradzisz sobie”. Cała nadzieja w serduszkach, wyostrzam światło czołówki, wyostrzam mętny i zmęczony wzrok – cała naprzód!

Mijam strome skały, nawet uważać muszę, żeby gdzieś nie spaść kilkanaście metrów. Wdrapuję się na wzgórze, pewnie to te forty. Idę dalej, by dotrzeć w cywilizowane miejsce oznaczone jako Kamienna Góra (704 m n.p.m.). Cywilizowane o tyle, że jest tam kosz na śmieci oraz platforma widokowa. Wracam na szlak, lecz schodząc z platformy widzę przed sobą kolibę. Nie wierzę – dokładnie w miejscu, w którym odpowiada mi by zostać na noc, ktoś zbudował gniazdko, specjalnie dla mnie.

Nie mam żadnych wątpliwości, zostaję. Sprawdzam tylko, czy nikt nie nasrał, bo parę opakowań z batoników znajduję pod śniegiem. Podłoże wygląda na czyściutki mech, och jak bosko! Nie będę musiał martwić się o padający mi na głowę śnieg. Ta koliba to gałęzie ułożone na dwóch skałach. Na gałęziach gruba warstwa śniegu. Pomiędzy skałami hula wiaterek, ale to akurat nie szkodzi, będzie wentylacja. O temperatury się nie martwię. Mój Małach ma komfort w minus 25 stopniach, a wątpię, by dziś temperatura spadła poniżej minus 5.

W nocy gdy wstałem na siku, śnieg z dachu schronu lepił się bez problemu w kulkę. Nastąpiło ocieplenie, dodatkowo całkowicie ucichł wiatr. Paskudnie się pocę w śpiworze, rozpinam się, zapinam, nie mogę znaleźć optymalnego rozwiązania. Na tę pogodę śpiwór jest za ciepły, po prostu… za dużo komfortu!

Serduszko i strzałka oraz ślady na dachu świadczą, że coś się na mnie czaiło.

Powrót

Gdy budzę się, jest jeszcze zupełnie ciemno. Ja jednak czuję się zupełnie wyspany więc trochę się martwię, czy nie będę leżał do rana. Na szczęście okazuje się, że jest już przed 7! Spałem blisko 10h! W woreczku jeszcze tylko jedna bułka, wciągam ją bez zastanowienia. Teraz mogę iść bez przystanku aż do domu teściów, bo i tak nie mam już nic do jedzenia. No chyba, że odświeżające płatki Listerina.

Zbieram się ze swojej koliby i schodzę z nartami w ręku. Po dojściu do drogi zapinam je znów na nogi i sunę w dół. Niestety bardzo krótko, ponieważ żółty szlak, który ma mnie zaprowadzić do celu zmierza do góry. Nie jest to wybitnie duże nachylenie, ale na litość boską – długość tego szlaku! Przez niemal 6 km cały czas zdobywam wysokość, a przecież w dół jechałoby się tak przyjemnie! O komforcie marszu z wczoraj mogę zapomnieć, bo dziś bez względu na to, czy idę w dół czy w górę, od początku jestem cały czas przepocony. Na dodatek w pewnym momencie muszę skierować się na nieprzetarty ludzką stopą szlak. Ależ dobrze że mam narty – to zbawienie! Bez nart już bym temat zakończył dużo wcześniej, raczej bez happy end-u. Mimo kopnego, głębokiego śniegu, mimo zasp, nawianych przeszkód wciąż z dobrym tempem posuwam się do przodu. Aż wychodzę na łąkę.

Łąka

Na otwartym terenie paskudnie wieje. Niesamowite widoki jedynie mnie utwierdzają w tym, co wiem – Sudety są piękne i są wspaniałym i bliskim mojemu sercu polem do treningów, szczególnie zimowych. Zaleta silnego wiatru jest taka, że wierzchnia warstwa śniegu jest zmrożona i narty się nie zapadają. Wręcz całkiem zgrabnie jadą. Pomimo, że nie mam pewności co do przebiegu szlaku, instynktownie obieram kierunek zjazdu. I nagle zaczynam poznawać tę trasę z czasów, kiedy coś tam biegałem i raz w tę okolicę zabiegłem. Na drzewie wyłapuję żółte oznaczenie szlaku. Bingo! Byłem już tu kiedyś!

Teraz już tylko karkołomny zjazd między drzewami i leżącymi na szlaku kamieniami i wpadam na drogę. Sunę bez wysiłku przez Zalesie, co jakiś czas słyszę odgłos skrobania nart o asfalt lub kamyczki. Nie zważam na to, bo zbyt marzę o jedzeniu. Jak ja to kiedyś robiłem, że w górach nie jadłem i nie piłem? Mont Blanc w 2008 poszedł na pierożku ze słoika i kubku herbaty a w ten weekend miałem ze sobą 4 bułki! Myślałem, że będę je jeszcze dojadał w poniedziałek w pracy.

Co ciekawe dzisiejsza trasa zajęła mi tylko 3h10′, więc szedłem średnio 5km/h. A tymczasem jestem wyssany do cna. Dlatego gdy zaledwie parę minut po godzinie 10-tej doczłapuję do domu, od razu wciągam nosem dwie czekoladki, które ktoś na stole zostawił. Potem sałatka warzywna i… kąpiel! To była druga rzecz, o jakiej marzyłem od rana.

Pierwszego dnia przebyłem na nartach 35 km (w komforcie) a drugiego 16 (w mękach).

Dziku

Tego dnia postarzałem się o 5 lat i mam teraz 23




Albo zdziadziałem, albo faktycznie było ciężko

05.01.2019
Silny wiatr smaga nas po twarzach śniegiem i kawałkami lodu. Mamy zmarznięte wszystkie palce, ale najgorzej jest z oczami. Nie jesteśmy w stanie wypatrywać, którędy prowadzi trasa. Aga przekrzykując wiatr woła do mnie:

– DZIKU IDŹ PRZODEM, JA BĘDĘ PATRZYŁA NA KOŃCÓWKI NART!!!
– OK!!! – po czym próbuję ją wyminąć, ale przede mną jest wysoka zaspa. Dziwne, bo powinien być w miarę płaski szlak. Wdrapuję się na zaspę i spadam z drugiej strony. Aga krzyczy w pustkę ale brak odzewu.
Dzika ani widu ani słychu.

29.12.2018 – Trasa nr 1

Husaria tuż przed parkingiem i końcem „treningu”

Celem jest rozruch, który przyda się Adze po – jakby nie patrzeć – blisko 3,5 roku odpoczynku. W tym czasie jedyne co robiła, to pranie, przewijanie, noszenie, karmienie, lulanie itp. Nie wspomnę już nawet o 2 ciążach, w których to już w ogóle spoko, bo pracować nie trzeba. Zresztą kto doświadczył to wie. Ogólnie l a j c i k.
Zaliczyła wprawdzie w tym czasie parę wyskoków na szczyty pomiędzy karmieniami, wspinanie skałkowe, drytooling, a nawet kurs lawinowy. Trochę pobiegała, poprawiła wynik na 10 km, pomykała w 6 miesiącu ciąży po Alpach, no ale to wciąż nie była regularna wyrypa. No to teraz przyszedł moment, że wystartowaliśmy.

Dzieci podrzucamy do „Dziadków 1” pod drzwi. Dzwonimy dzwonkiem i uciekamy.

Start na biegówkach z Zieleńca. Celem jest Wielka Destna ale na luzie, bo ogólnie ma być, jak już wspomniałem – rozruch. Dlatego nie przejmujemy się, kiedy skręcamy nie tam gdzie trzeba i po 7 km do najwyższego punktu Gór Orlickich mamy nadal tyle samo, ile teoretycznie było z parkingu. Po drodze zaliczamy Orlicę, przemy w górę i w dół bez względu na taką sobie pogodę i kompletny brak widoczności. Jest bosko i gdy wracamy na parking jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani pomimo, że główny cel pozostał w zasadzie nieosiągnięty.

Za nami 15 km i całkiem niezłe tempo. Całość zajęła nam 2h40′. Na zjazdach osiągam prędkość 25 km/h, daje to pojęcie jaki w biegówkach jest potencjał.

30.12.2018 – Trasa nr 2

Tym razem bardziej skupiamy się na dotarciu na Destną. Idziemy po najmniejszej linii oporu i szybko docieramy na biegówkach w pobliże szczytu. Ostatnie 2 km dłużą mi się niemiłosiernie, bo postanowiliśmy zjeść sobie bułkę dopiero przy schronisku, a głód męczy mnie od dłuższego czasu. W każdym mijanym drzewie widzę dach budynku. Miraż wynika z tego, że ponownie walczymy w gęstej mgle (takiej co kury dusi). Koniec końców docieramy do „zajazdu dla biegówkarzy”, zaliczam bułkę, zaliczamy szczyt, no i zaliczamy 20 km w takim sobie czasie (4h 20′). Być może dlatego, że nie odrobiliśmy strat na zjazdach wybierając niekorzystnie uformowaną trasę. Tzn. zbyt stromą jak na nasze umiejętności. Była to trasa typu „padłeś – powstań”, gdzie Aga co rusz lądowała na śniegu. Musiało to rozpaczliwie wyglądać, bo jeden przyglądający się jej zjazdowi Czech podszedł i wyciągnął zza pazuchy piersiówkę. „Masz, na odwagę i siłę” – powiedział. Zresztą kawałek dalej inny Czech podszedł do niej z „batonikową premią”. Ważne jednak, że oboje czuliśmy się jak w swoim żywiole. To był nasz wspólny wielki powrót na szlak. Udany powrót.

Wracamy odebrać dzieci. Dziadki wyglądają na zmęczonych bardziej od nas. Lokalizacja na jakiś czas spalona.

PS. Dzieciom też nie darujemy w tych dniach i chcąc nie chcąc zdobywają swoje pierwsze sprawności w śniegu i mrozie.

Widok ze szlaku tuż przed zjazdem do parkingu w Zieleńcu

05.01.2019 – Trasa nr 3

Podjeżdżamy pod dom „Dziadków 2”. Podstawiamy ciepło ubrane dzieci, dzwonimy dzwonkiem i uciekamy. Jedziemy na parking na Červenohorské sedlo, zostawiamy auto i ruszamy na biegówkach w trasę. Naszym celem tym razem jest Pradziad. Przez cały czas sypie śnieg, widoczność słaba, jednak mamy dobre tempo i dużo radości z tego, że tu jesteśmy. W mijanym po drodze schronisku zjadamy całe nasze zapasy. Do szczytu pozostało ze 3,5km, więc psychicznie nastawiamy się na dalszą zabawę. I to był błąd, za który zapłacimy.

Od skrzyżowania (1,5km do szczytu) wchodzimy w śnieżną zamieć. Szybko zaczynam mieć dość i czekam, aż Aga powie magiczne słowo „zawracamy”. Ona jednak, pomimo, że jest jeszcze mniej odpowiedniego ubrania ode mnie prze do przodu. Błędnik wariuje, nie wiemy gdzie jest prawo, gdzie lewo, gdzie góra a gdzie dół. W pewnym momencie Aga uświadamia sobie, że stoi w miejscu pomimo, że była pewna, że jedzie do przodu po moich śladach. Ściąga narty i idzie z nimi pod pachą. Krzyczy bym się nie oddalał, tym bardziej, że tylko kilka metrów różnicy powoduje, że tracimy się z oczu. W tych paskudnych warunkach docieramy do budynku na szczycie Pradziada (1491 m n.p.m.), w środku odpoczywamy dłuższy czas. Wokół nas narciarze zjazdowi i turyści piesi. Jedni młodzi, inni to wręcz dzieci. Jak oni tu dotarli? Dlaczego nic sobie nie robią z tego, co nas czeka na zewnątrz? Czy to tylko mnie ten wiatr smaga i odmraża mi palce? Dobrze, że chociaż Aga decyduje się założyć getry i maskę, bo bym pomyślał, że do reszty zdziadziałem. Wychodzimy na zewnątrz i posuwamy się pieszo szeroką drogą w dół. Szybko decydujemy się założyć narty, gdyż wiatr wyrywa nam je z rąk. W pewnym momencie Aga krzyczy, bym ją wyprzedził. Nie jest w stanie patrzeć przed siebie, kiedy wiatr tnie po oczach kawałkami lodu. Chce iść pochylona i patrzeć na końcówki moich nart. Tymczasem mi znów błędnik oszalał i mijając ją zupełnie zmieniam kierunek marszu. Wchodzę na zaspę na krawędzi szlaku i zsuwam się szybko w dół. Przynajmniej wiem, gdzie jest góra, bo gdybym nie spadał to bym nie wiedział. Kiedy wyhamowuję na oblodzonym stoku, nie mam już z Agą żadnego kontaktu. Krok po kroku wracam na górę, widzę już tyczki, jest też zarys postaci.

– DZIKU!!! SPADŁEŚ ZE SZLAKU!!! – krzyczy zarys.
– CHCIAŁAŚ MNIE ZABIĆ!!! – odkrzykuje Dziku.

W drodze na Pradziada

Tfu! Nie po to właziłem na dziesiątki szczytów w Alpach, żeby się na czeskim Pradziadzie połamać, odmrozić i nie wiem co jeszcze. No ale łatwo powiedzieć, a trzeba się naprawdę spiąć, żeby się z tego wydostać. Zjeżdżamy na ślepo, byleby za tyczki nie wypaść, Aga „płuży”, ja tymczasem tnę coraz szybciej. Znów tracimy się z oczu, ale doganiam innych turystów, a to działa dobrze na psychikę. Mijani turyści idą z psami. Bardzo dziwnymi psami, bo z jednej strony czarnymi a z drugiej – nawietrznej – kompletnie białymi. Sierść pokryta lodem i śniegiem, nawet pysk do połowy zamarznięty. Ale trzymają się dzielnie, może wyjdą z tego bez odmrożeń. Moje palce już bez czucia i krążenia. Zarówno te w rękach jak i u stóp. Gdy docieramy do skrzyżowania wiatr się uspokaja. Teraz byle tylko do schroniska, cały czas w dół. Po jakimś czasie czuję ból w dłoniach. Uff – wraca czucie w rękach. Z palcami u stóp gorzej, ale do tego już się przyzwyczaiłem i się nie martwię. W plecaku mam suche skarpetki i woreczki – ten zestaw zrobi robotę i będzie całkiem komfortowo do samego auta. Aga… jakby nigdy nic, uśmiechnięta, idzie zamówić piwo. Zuch dziewczyna! Zanim do końca odtajemy będziemy już rozmyślać nad kolejnym celem. Znów czujemy, że żyjemy i że robimy to, co kochamy i co nas łączy.

Za nami tego dnia 25 km, co zajęło nam w sumie 5h15′. Maksymalna prędkość 26 km/h.

Jakiś 20 km trasy. Powrót do auta.

tekst – Dziku

PS. wieczorem w łóżku paskudnie pieką mnie oczy. Wiatr, mróz i śnieg zrobiły swoje. Mam problem z przeczytaniem synowi bajki o Św. Mikołaju, któremu Elfy usprawniły sanie o silnik odrzutowy. Przez łzy widzę obrazek w bajce, na którym Mikołaj ma na nosie GOGLE. Cholera, ileś to się można nauczyć czytając bajki dla dzieci.

Na szczycie – 1491 m