Bez szczytowania

 
Czas: VI 2011
Skład ekipy: Dziku, Tomek, Aga, Aneta.
Miejsce: Masyw Mont Blanc

Po zejściu z Kuluaru Y spędziliśmy noc w schronisku i na drugi dzień ruszyliśmy w drogę powrotną do miasta. Zmęczenie wychodziło na każdym kroku. Ktoś zgubił bidon, ktoś inny… linę. I ten ktoś wracał po tę linę z moreny z powrotem na lodowiec. I szukał, szukał, aż znalazł. Pewnie gdyby nie była pożyczona to by tam już została. Po zejściu z lodowca złapała nas ulewa. Oprócz tego, że mokliśmy, spowodowała ona wezbranie strumieni. Przekraczanie ich było nieco uciążliwe. Szczególnie gdy np. po przejściu ostatniej osoby okazywało się, że czyjeś kijki zostały na drugim brzegu.

W końcu jednak przemoczeni dotarliśmy do samochodu. Wbrew naszym zasadom „byle jak najtaniej” lokujemy się w Argentiere w pensjonacie. Ku naszemu zaskoczeniu ceny są bardzo dostępne bo tylko 18€ za osobę. W tej cenie nocleg w łóżku, prysznic, kuchnia i pralka z suszarnią. Tylko butów do suszarni nie mogliśmy włożyć żeby nie zasmrodzić prania. Właścicielka pensjonatu poznała się na nas. Tym bardziej, że przypadkowo potrzebowała moje buty przesunąć i odskoczyła krzycząc „WHAT A SMELL!”. Podsumowując – pensjonat ładny i przyjazny. A przynajmniej do momentu jak Aga znalazła pianino i zaczęła na nim pogrywać.

W mojej głowie ciągle kotłowały się myśli typu „co dalej?”. Wracać do domu czy jechać na Col. du Midi i spróbować dostać się nocą na Mont Blanc? Za tym pierwszym przemawiały prognozy, które nie pozostawiały żadnych złudzeń. Sprawdzamy pogodę w internecie, podpytujemy ludzi, potem jeszcze studiujemy wywieszki w Chamonix. Wszystko świadczy o tym, że pogoda jest i będzie do bani. Nikt się na szczyt nie wybiera, tym bardziej, że przed sezonem jedyna działająca kolejka to ta na Aig. du Midi.

Jednak na drugi dzień, czyści, wyprani i pachnący pakujemy się w deszczu do samochodu i decydujemy się zostać jeszcze dwa dni. Dłużej nie możemy. Odwozimy Marcina na pociąg do Paryża, po czym we czwórkę jedziemy do Chamonix na pole namiotowe. Trochę się przejaśnia więc idziemy pozwiedzać miasto. A tam – same ekstremalne doznania. Można zjeść extreme sandwich, popić vertical coffee i położyć się spać w hotelu Mont Blanc. Zresztą chyba wszystko tu się nazywa Mont Blanc, parking, księgarnia i sklep mięsny też. Wieczorem wino i kozi ser konsumujemy na karimatach przed namiotem. Niebo zachmurzone – ale nie pada. Trzeba spróbować…

Rano ładujemy się do kolejki na Aig. du Midi. Tu zaczyna się szaleństwo z Japończykami. Fotografują wszystko. Fotografują nawet nas, ale to jest akurat fajne. Gdy wysiadamy z kolejki i uzbrajamy się w szpej szłyszymy: „WOOW, YOU ARE COOL!”. To jedna z Japonek – na oko między 17 a 45 lat – chce się z nami sfotografować. Aga wciska jej do ręki czekan, błyskają flesze, jest wesoło. Moglibyśmy tu zostać robiąc za atrakcję. Zadanie jest o tyle ułatwione, że w koło panuje gęsta mgła i nic kompletnie nie widać. A nas widać! No ale wjechaliśmy tu w jakimś wyższym celu. Wyższym o jakieś 1000 metrów. Z myślą o NIM wychodzimy za furtkę, zostawiając za sobą cywilizację i tłumek rozkrzyczanych turystów.

Śnieżną, ostrą granią schodzimy na płaski jak stół lodowiec. Zostawiamy wydeptany do schroniska ślad i torując drogę w głębokim śniegu zmierzamy w kierunku stromego zbocza na skraju przełęczy. Stąd chcielibyśmy w miarę możliwości zdobyć jakiś szczyt. Mamy na to jedynie dobę a pogoda nie pozwala na wiele. Od rana, bez przerwy wieje bardzo silny wiatr. Po rozłożeniu namiotów pozostaje tylko jedno – położyć się w nich i czekać. Jednak Tomek – z zawodu budowlaniec – wychodzi i zabiera się za budowę muru wokół namiotu. Na moje pytanie czy nie potrzebuje pomocy odpowiada: „myślisz, że taki murek to każdy może sobie tak o zbudować?”

Po południu ruszamy na zwiad. Dzień jest długi więc po cichu liczymy, że uda się przekroczyć 4000 m w drodze choćby na Mont Blanc du Tacul. Niestety – kręcimy się w kółko. Droga znana z map i relacji jakby przestała istnieć. Brnąc w głębokim śniegu natykamy się albo na przepaść, albo na lodową ścianę – nie do przebycia z tym sprzętem co mamy. A mamy… jedną śrubkę lodową i 20 metrów liny. Ale przecież tędy prowadzi „normalna” i popularna droga na Mont Blanc! Tymczasem przed nami trudności nie do przebycia. Czy to z powodu pogody jaka panowała w ostatnich dniach? Jakby w celu przekonania się o bezradności wchodzę kilka metrów po mocno nachylonej lodowej ścianie. Wkręcam tę jedyną śrubkę, tak o, dla testu jak to jest, po czym wykręcam ją i złażę. Żeby nie dać za wygraną umawiamy się, że przez całą noc będziemy co pół godziny sprawdzać czy nie idzie jakaś grupa na szczyt. Ciągle liczę na to, że jeśli w nocy „coś” zdobędziemy to zdążymy do południa wrócić kolejką na dół i dojedziemy do Polski na czas.

Resztę wieczoru spędzamy leżąc w szarpanych silną wichurą namiotach. W pewnym momencie ze śpiwora obok dochodzi mnie nieśmiały głos:
– Jareczku… a może jest jeszcze jakaś kolejka na dół…?.
Przez moment nie wiem o co może chodzić ale dociera do mnie, że przecież dla Anety ten wyjazd to pierwszy kontakt z tego typu „turystyką”.
– Anetko, przecież jest cudownie!
Nie przekonało jej to mimo, że Dzik powiedział co myślał.

Nocą co jakiś czas wystawialiśmy głowy z namiotu. W tym wietrze nie można było usłyszeć czy ktoś przechodzi czy nie. Niestety, do rana na lodowcu królował jedynie silny wiatr. Nie pozostało nic innego jak spakować się i pokonać 300 metrów przewyższenia do kolejki, zjechać do miasta, wsiąść do auta i wracać. Prognoza, która znana nam była jeszcze przed wyjazdem sprawdziła się. Możemy jedynie czuć satysfakcję, że udało nam się przejść kuluar i dzięki temu nie wracamy z niczym.
Zresztą, spędzenie nocy na lodowcu na 3500 m. n.p.m. w szarpanym wiatrem namiocie – to już jest COŚ WSPANIAŁEGO!
A przynajmniej dla niektórych!

– END –

PS. Kto znów wyrzucił ogryzek? Przecież mówiłem, że dziki bardzo lubią ogryzki i żeby nie wyrzucać.




Liskamm Wschodni

 
Czas: VIII 2011
Skład ekipy: Dziku, Paweł, Aga
Miejsce: Liskamm Wschodni (4527 m. n.p.m.)

obrazek

Liskamm Wschodni, czyli 8-my szczyt Alp i przebiegająca przez niego 5-cio kilometrowa grań. Ostra i pełna nawisów. Napatrzyłem się na nią w zeszłym roku podczas zdobywania Dufourspitze i już wtedy miałem nadzieję, że będę miał możliwość się nią przejść. Okazja nadarzyła się, kiedy Aga wymyśliła eksplorację masywu Monte Rosa. Kusiło nas to skupisko 4-tysięczników. Prawie wszystkie w zasięgu kilkudziesięciu minut od namiotu. Pod warunkiem, że się ten namiot tam zatarga. A łatwe to nie było. Przynajmniej dla mnie – sponiewieranego przez chorobę wysokościową. Na szczęście byli ze mną jeszcze Paweł i Aga. Znacznie lepiej znosząc wpływ wysokości zaciągnęli mnie przez długi lodowiec do wysokości ok. 4200 n.p.m. i tu założyli obóz. Przez następne dwa dni będę dochodził do siebie. Nie przeszkodzi mi to w tym czasie przespacerować się solowo na 7 okolicznych 4-tysięczników. Ale te nunataki sterczące wokół namiotu nie dawały wystarczającej satysfakcji. Naprzeciwko namiotu wciąż widziałem grań Liskamma i czekałem tylko na moment kiedy się pewniej poczuję.

Po dwóch dniach bólu głowy, krwi z nosa i… leczących mnie z wszelkich dolegliwości spacerów powyżej poziomu 4400 metrów poczułem się znów jak zdrowy dzik. Wieczorem zabrałem się napalony za topienie śniegu do termosów na nocną akcję. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że te przygotowania zajmą mi więcej czasu niż sama akcja.
O 2:30 wybiła „godzina zero”. Aga stwierdza, że nie idzie z nami. Nie namawiamy jej. Ostatnie dni wykorzystała tak jak się tylko dało. Weszła m.in. na drugi i trzeci szczyt Alp. Ma za sobą sporo wysiłku i osiągnięć. Ma pełne prawo odpuścić sobie Lyskamm i porządnie się wyspać. Zatem gotujemy z Pawłem wodę na śniadanie i ruszamy w kierunku przełęczy. Księżyc świeci bardzo jasno. Szybko docieramy pod grań Liskamma. Jak się potem okaże od namiotu na szczyt dostaniemy się w niecałe 2 godziny. Być może to z powodu nocy. Nie ma widoków, nie ma przystanków na podziwianie i robienie zdjęć. Poza tym – zimno. Kiedy dochodzimy do krzyżyka i nawisu na szczycie jest jeszcze kompletnie ciemno. Próbujemy zrobić jakieś zdjęcie. Pytam: „Paweł mógłbyś przesunąć się trochę w lewo?”. Słyszę w odpowiedzi: „Chcesz mnie zabić?”. Chce mi się śmiać chociaż zdaję sobie sprawę, że przez cały czas jesteśmy związani. Pytanie… po co? Obydwoje dojdziemy potem do wniosku, że następnym razem bez liny.

Powoli wyłaniają się kształty, widoki. Dalsza część grani. Jakoś nie mamy parcia by wejść na wierzchołek zachodni, zresztą niższy od wschodniego. Chociaż mamy taką parę, że pewnie błyskawicznie byśmy do niego dotarli. Ale po co robić coś, na co nie mamy 100% chęci. Wschodzące słońce wypełnia niebo takimi barwami, że czujemy się jak w bajce. Jak w grafice komputerowej. Ale my to widzimy na żywo. Te wszystkie okoliczne szczyty oświetlone na czerwono – Dufourspitze, Zumsteinspitze, Signalkuppe, Parrotspitze, Ludwigshohe, Corno Nero, Balmenhorn, Piramida Vincenta. Dopiero co po nich spacerowaliśmy o wschodzie i zachodzie słońca. Ale z tej perspektywy i o tej porze wyglądają najładniej. Wyciągam aparat i postanawiam nauczyć się trybu „manual”. Powinno się udać, bo zauważyłem na ostatnich wypadach, że najszybciej się uczę pod wpływem presji. A najlepiej jeszcze, żeby życie moje było zagrożone. Nie bacząc na to gdzie się znajduję, zaczynam kucać, kłaść się, klęczeć i biegać po grani w jedną i drugą stronę. Wszystko po to by odpowiednio uchwycić to, co się wokół nas wyłania.

Po zejściu z powrotem na początek grani ściskamy sobie z Pawłem dłonie i idziemy szybkim krokiem do namiotu. W plecaku pełne termosy. Wypiliśmy jedynie po kubku i zupełnie nic nie jedliśmy. Dookoła widzimy pięknie uformowane chmury. Znów zaczyna się tłok na szlaku. To jest pora kiedy wylegają z okolicznych schronisk „tramwaje”, czyli grupy z przewodnikami. Oni zaczynają swoje przygody, a my… wcale nie mamy zamiaru kończyć. Idziemy obudzić Agę, która jeszcze sobie smacznie śpi. Nie spodziewała się nas tak szybko. Po śniadaniu (drugim) wyruszymy wspólnie na kilka łatwych wierzchołków. Aga tego poranka dorzuci do swojego, już przecież znacznego dorobku jeszcze 4 „szczyty” czterotysięczne. Mi dziś wystarczy ten jeden Liskamm. Czuję się spełniony. Paweł i Aga również. Możemy powoli wracać.




One Way Ticket

 
Czas: 28 V 11 – 04 VI 11
Skład ekipy: Marcin, Dziku, Tomek, Aga, Aneta.
Miejsce: Masyw Mont Blanc

W artykule schemat trasy oraz relacja z krótkiego, ale pełnego emocji wypadu w Alpy.

Na tym wyjeździe były dwa główne cele. Jeden to wejście kuluarem Y na szczyt Aig. d’Argentiere (3902 m. n.p.m.) a drugi to zdobycie Mont Blanc drogą od Aig. Du Midi. Ponieważ z powodu złych warunków atmosferycznych nie udało nam się zbytnio powalczyć o czterotysięcznik skupię się głównie na relacji z wyjścia aklimatyzacyjnego. Zresztą dla nas wyjście to kandyduje na przeżycie roku.

Po dojechaniu do miejscowości Argentiere ruszyliśmy w górę w kierunku schroniska d’Argentiere z zamiarem wejścia na szczyt d’Argentiere. Droga do schroniska wiedzie przez lodowiec o nazwie… tak, zgadza się – Glacier d’Argentiere.

Niestety tego dnia nie udaje nam się dojść do celu. Ciemna noc zastaje nas na środku lodowca. Tym samym Aneta, dla której jest to pierwsza tego typu wycieczka, ma dziś okazję nie tylko po raz pierwszy założyć raki i kluczyć między szczelinami, ale jakby na początek było jej mało atrakcji to ma jeszcze przyjemność spać na lodowcu.

Rano na spokojnie dochodzimy do schroniska. Wprawdzie w tym okresie jest ono nieczynne, ale część sypialna oraz jadalnia są udostępnione do użytku. Jesteśmy jedyną ekipą w tej części gór, więc przejmujemy budynek we władanie. Przez resztę dnia lenimy się i wygrzewamy na słońcu wśród motylków i spasionych świstaków.

W nocy wstajemy i o 2:45 szybkim tempem wyruszamy pod górę. Wcześniej jednak instruujemy Anetę, która nie była przygotowana na tego typu akcję i postanowiła zostać w schronie, jaki jest plan. Powiedzieliśmy, że wrócimy najpóźniej o 13-tej, ale powinniśmy trochę wcześniej. Najbardziej optymistyczne scenariusze wspominały nawet o 10-tej. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że uda nam się wrócić nawet niecałe 3 godziny przed godziną 10-tą. Tylko, że wieczorem…

Zatem dlaczego droga, która wprawnemu zespołowi mogłaby zająć 8 godzin nam zajęła ponad 16? Brak doświadczenia, brak sprzętu, brak rozeznania w terenie. My wszystkie te braki nadrobiliśmy pozytywnym nastawieniem i dobrym humorem.

Ale po kolei: za schroniskiem wchodzimy na skały i w świetle czołówek skaczemy po kamieniach szybko zdobywając wysokość. Po krótkim czasie wchodzimy na lodowiec Glacier des Amethystes. Wiążemy się w dwa zespoły i ostrym tempem posuwamy się w górę. Z ciemności dochodzi jeszcze do mnie mruknięcię dyszącej Agi: „no to wybrała się mała Agusia z trzema byczkami, no to ma…”. Faktycznie goniąc prowadzącego Marcina, wielokrotnego maratończyka, robi się z tego zabójczy rajd.

U podnóża kuluaru każdy łapie po dwa czekany w ręce i ruszamy. Wychodzi słońce i szybko się przejaśnia. Im więcej ukazuje nam światło dnia tym bardziej dociera do nas, że porwaliśmy się niczym z motyką na słońce. Poza Marcinem, który uzbrojony był w dziaby i obwieszony szpejem jak choinka, pozostała trójka miała sprzęt przydatny do zdobywania co najwyżej rysy na Rysach. A przed nami setki metrów o nachyleniu najmniej 50º.

Za prowadzenie od początku do końca zabrał się Marcin. Jako jedyny doświadczony w tego typu drogach sprawnie zakładał punkty asekuracyjne i pruł do góry. Jednak nie chcąc zostawiać drugiego zespołu, tzn. Agi i Tomka, postanowiliśmy, że punkty będą zbierać oni. Ze względu na to, że mieli oni jedynie 20 metrową linę i każdemu z nas brakowało wprawy i szybkości, wszystko zaczęło się niemiłosiernie wydłużać. Po kilkunastu wyciągach nie wyglądało, żebyśmy byli nawet w połowie drogi.
Powoli do kuluaru zaczęło zaglądać słońce. Lód zaczął się topić a z okolicznych ścian zaczęły spadać kamienie.
Jakby tego było mało, w tym pośpiechu wybraliśmy złą drogę i wpakowaliśmy się w ślepy zaułek zakończony kilkumetrową, pionową ścianą lodu. Tam podjęliśmy jedyną możliwą decyzję – o zjeździe do miejsca, w którym zboczyliśmy z właściwego toru kuluaru. Ta pomyłka, czyli wejście w ślepą uliczkę i zjazd kilka wyciągów na tym szczątkowym sprzęcie, który mieliśmy, kosztował nas kolejne 3 godziny! Oprócz straty czasu uświadomiło nam to też kilka faktów. Mianowicie ne było mowy o wycofie czyli zjeździe do podnóża kuluaru. Szpej, jaki nam pozostał pozwalał na zakładanie stanowisk i ich zbieranie podczas wspinaczki, ale nie było mowy o zostawianiu taśm czy karabinków podczas zjazdu. Zresztą wiedzieliśmy, że w wielu miejscach nie będzie możliwości założenia nawet jakiegokolwiek stanowiska.

Gdy dotarliśmy do właściwej drogi usłyszałem, jak Marcin nazywa sprawę po imieniu – „To już nie jest walka z czasem, teraz to walka o życie”. Ale my już zdawaliśmy sobie z tego sprawę wcześniej. Chociażby wtedy, kiedy przy jednym ze zjazdów cienki repsznur, do którego zaczepiona była lina zaczął się przecierać na ostrej krawędzi kamienia. Widząc to Tomek odciął pasek od plecaka Agi i podłożył w najbardziej niepewne miejsce. Potem oboje musieli zaufać tej prowizorce i zjechać do mnie i Marcina.

Popatrzyliśmy na drogę w dół i – wbrew naturalnemu instynktowi – jednogłośnie stwierdziliśmy, że nasza jedyna droga powrotna wiedzie przez szczyt. Od tego momentu granica dzieląca nas od słońca przybliżała się do nas w tempie ekspresowym. Coraz bardziej przytuleni do skał w prawej części kuluaru brnęliśmy w coraz większej śnieżnej brei do góry. Początkowo lekko muskając jasne słoneczne światło, potem z jednym ramieniem oświetlonym, a następnie w pełnym słońcu człapaliśmy krok po kroczku i próbowaliśmy liczyć, ile to mogło jeszcze pozostać wyciągów. Od 10 godzin nie odpoczywaliśmy. Nie było nawet jak stanąć ani usiąść chociażby na chwilę. Aga, która szła jako ostatnia przed oczami miała ciągle nasze drgające ze zmęczenia łydki. Od momentu dotarcia do nas słońca każdemu krokowi towarzyszyło lekkie obsunięcie się z mokrym śniegiem w dół. Jednak posuwanie się z uporem centymetr po centymetrze musiało dać efekty. O godzinie 15-tej widzimy, że Marcin dochodzi do grani. W tym momencie słyszymy też warkot helikoptera. Widzimy jak leci do podnóża kuluaru i następnie wzdłuż niego pruje do góry – prosto do nas. Nie mamy wątpliwości, że śmigłowiec – zresztą zgodnie z tym, jak się umawialiśmy – wezwała Aneta. Nie mając od nas żadnej informacji o umówionej porze powiadomiła przez radio ratowników. Od powiadomienia w ciągu zaledwie parunastu minut helikopter wisiał już nad naszymi głowami. Od tego momentu napięcie mnie opuściło. Moją największą troską od dłuższego czasu było to, żeby w jakiś sposób powiadomić Anetę, że żyjemy. Teraz ratownicy wiedzą gdzie jesteśmy, za chwilę wylądują na dachu schroniska i powiedzą o tym Anecie. Pokazujemy, że u nas wszystko w porządku i ze zdwojoną siłą zabieramy się do pokonania ostatniego odcinka. Wkrótce wszyscy siadamy na kamieniach na grani. Wreszcie na kawałeczku płaskiego terenu! Po paru minutach ruszamy po nawisach na szczyt. Stajemy na nim o 16-tej. Po 13-tu godzinach walki. Widoki przepiękne. Przed nami same 3 i 4-tysięczniki. Zza grani Aig. Verte i Les Droites wystaje biała kopuła Mont Blanc.

Wreszcie zasłużony odpoczynek, kostka czekolady i łyk herbaty.
A potem zejście z grani na lodowiec Milieu… po 45 stopniowym nachyleniu! Ale byle jak najszybciej na dół. Uważając, żeby nie polecieć z lawiną schodzimy najszybciej jak możemy. W pewnym momencie Aga traci równowagę i stacza się na dół. Wpada na Tomka i lecą oboje. Wszyscy rzucamy się na czekany. Wyhamowaliśmy i teraz rozciągamy się w poprzek stoku. Nie chcemy, by przy ponownym upadku osoba z tyłu miała możliwość wpadnięcia na osobę przed nią. Im niżej tym więcej szczelin. Przeskakujemy największą widoczną a potem prujemy po zagłębieniach w powierzchni lodowca. Momentami stoję na mokrym, ciężkim śniegu i słyszę, jak pode mną płynie strumień. Myślę tylko o tym, żeby być już na piargach, na dole. Przy zejściu z lodowca jednak mamy jeszcze trochę kłopotów z odnalezieniem drogi. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni. Ale są pierwsze skały. Siadamy na chwilę. Rozplątujemy się z lin i sprzętu. Każdy zagarnia, co ma pod ręką i idzie w kierunku schronu. Ktoś zostawia czekan, ktoś inny go zabiera. Wszystko nieważne, byleby ściągnąć buty i pójść spać.

O godzinie 19-tej Aneta ze łzami w oczach wita pierwszych powracających. A ja chyba nigdy wcześniej nie nauczyłem się tyle jednego dnia, co tam w tym kuluarze „Y”.

– END –

 
Min / max altitude: 2770m / 3901m
Elevation gain / loss: +1130m
Difficulties lenght: 450m
Configuration: couloir
Main facing: SE
Route type: return trip / abseil down
Duration: 1 day
Slope: 50°
Global rating: AD
Commitment grade: III
Toponeige technical grade: 5.2
Toponeige exposure grade: E3
Labande descent grade: S5
Labande global grade: TD

obrazek
to zdjęcie zapożyczyłem ze strony http://www.camptocamp.org/




Grossglockner i nie tylko

Cel – Grossglockner (3798 m n.p.m.)- zdobyty

Kiedy – kwiecień/maj 2011

Kto – Dziku & Aga & Madzia & Tomek

Dopiero co napisałem zaległą relację a już nastąpiła powtórka. Wejście na Grossglocknera od polskiej strony zakończone sukcesem. Nawet udało się spotkać wśród dziesiątek wspinaczy kilku obcokrajowców…

A potem przejazd do Włoch zamkniętą drogą z powodu zejścia lawiny. No ale od czego się ma łopatę lawinową. Marmolada zdobyta, ale niestety najwyższego punktu Dolomitów czyli Punta Peni we mgle nie odnaleźliśmy. Być może dlatego, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z jego istnienia.

Wyjazd zaliczamy do bardzo udanych. Jakżeby inaczej.

rosja rosja rosja rosja rosja rosja rosja rosja rosja rosja




Austria – Grossglockner – czyli zaległa relacja

Cel – Grossglockner (3798 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – listopad 2007

Kto – Dziku & Ala & Marcin & Dominika & Oskar

Mój pierwszy 3-tysięcznik. Góra wyjątkowa i przełomowa pod kilkoma względami. Ale od początku:

Po powrocie z udanego wyjazdu na Zugspitze biorę na celownik Triglav w Słowenii. Kombinuję jak tam samemu dotrzeć. Ciągle nie znam nikogo, kto byłby podobnym tematem zainteresowany. Szukam w internecie wskazówek – dojazd, koszty, pogoda, trudności… Natrafiam na relację z Triglava z końcówki września, czyli z podobnego terminu do tego, w którym ja chcę jechać. Pod relacją nr GG do autorki. Po rozmowie pisanej przyszła kolej na rozmowę telefoniczną. Słyszę:

– my na Triglavie mieliśmy straszną mgłę, więc z chęcią pojedziemy raz jeszcze. Możemy razem jechać.

Świetnie, wygląda na to, że przez przypadek znalazłem ekipę. Umówiliśmy się na wyjazd jakoś na połowę października. Ale gdy przyszedł dzień wyjazdu czuję się fatalnie. Dopadła mnie jakaś choroba i osłabienie. Siedzę jednak ze spakowanym nowiutkim plecakiem. Nie chcę stracić takiej okazji. Jednak Marcin, którego autem mieliśmy jechać, jużwcześniej sygnalizował, że mogą być z tym problemy. Tzn. z autem, bo się popsuło. Czyli ja chory, auto chore, widać tak miało być. Wyjazd przełożony na sam początek listopada. Zmienia się nie tylko termin, ale również cel. Ala i Marcin zaproponowali, żeby zaatakować również Grossglocknera w Austrii. Dla mnie bomba.

Dzień wyjazdu:

Wieczorem docieram pod wskazany adres. Poznaję Alę, Marcina, Dominikę i Oskara. Zapadają ostatnie decyzje co do zabieranego sprzętu. Mój namiocik (Piesek Leszek) zostaje. Zabieramy tylko jeden (2 lub 3 osobowy) namiot. Na 5 osób. A 5 osób to sporo miejsca. To również sporo bagażu. Nawet jak na kombiaka. Marcin jednak umiejętnie pakuje wszystko pod sam sufit. Ile razy jeszcze w przyszłości będę miał okazję obserwować jak on spokojnie układa te stosy szpeju, plecaków, butów i namiotów… No właśnie – już siedząc w aucie po raz kolejny poruszam temat noclegu. Jak się pomieścimy w jednym namiocie? Yyyy jakim namiocie? Okazało się, że nie spakowaliśmy nawet tego jednego. Ktoś się jednak po niego wraca. Ruszamy. Dojeżdżając do ronda na Pl. Grunwaldzkim pada pytanie:

– To najpierw Słowenia czy Austria?

Szczęka mi opada. Skąd się biorą tacy ludzie? Na dobitkę, już na autostradzie, Marcin pyta się mnie spokojnym tonem:

– Masz uprząż?

Wiedziałem, że moja odpowiedź nie ma już większego znaczenia. Jedziemy na Grossglocknera.

austria austria austria austria austria

1 listopada

Marcin prowadzi całą noc. Dla mnie to rzecz niezwykła. Ja nawet jadąc 100 km z Nysy do Wrocławia zatrzymuję się na drzemkę. A On… wysiada na parkingu w Kals i pakuje plecak. Jakby od niechcenia instruuje mnie z pomocą kijka i linki jak sobie poradzić jeśli wpadnę do szczeliny w lodowcu. A we mnie aż się gotuje od emocji. Już do mnie dociera, że po tej akcji wszystko będzie wyglądało inaczej.

Plecaki spakowane. Przed nami Grossglockner w całym majestacie. Pamiątkowe grupowe zdjęcie i w drogę. Jeszcze raz pytam co z noclegiem. Jak to co? Powinien być schron koło nieczynnego już schroniska. A namiot? Został w aucie. Po co nam jeden namiot na 5 osób…?

austria austria austria austria

2 listopada

Ok. 7 rano wychodzimy ze schronu położonego na wysokości 2800 metrów. W nocy niewiele spałem. Pewnie z powodu emocji. Ale czuję się doskonale. Wczoraj po raz pierwszy w życiu topiłem śnieg na herbatę a dziś czeka mnie przeprawa przez prawdziwy lodowiec, również po raz pierwszy. Wkrótce stajemy przed białą taflą pokrytego świeżym śniegiem lodowca. Ktoś zastanawia się na głos:

– Ciekawe, w którym miejscu wpadli…

Chodzi o trójkę Polaków, którzy zginęli gdzieś tu w szczelinie zaledwie parę tygodni temu.

Dzielimy się na dwa zespoły. Ja z Alą i Marcinem w jednym. Oskar z Dominiką w drugim. Bez przeszkód udaje nam się przejść lodowiec. Dochodzimy do stromego odcinka ubezpieczonego stalowymi linami. Wkrótce jesteśmy już przy nieczynnym i całkowicie przysypanym śniegiem schronisku Erzherzog-Johann-Hutte na wysokości 3454 m n.p.m. Krótki postój i ruszamy dalej. Odpoczywając i jedząc ściągnąłem rękawiczki. To był błąd. Nie mogę teraz rozgrzać dłoni. Moje palce ogarnia taki ból, że nie mogę wytrzymać. Mówię o tym pozostałym. Wydaje mi się, że dla mnie to koniec przygody, że będę musiał tu zostać i poczekać na nich aż wrócą ze szczytu. Bo ja przecież nie mogę czekana utrzymać. Tymczasem Marcin rozciera mi dłonie a Ala podaje z plecaka swoje grube, jednopalczaste rękawice. Po paru minutach czuję, że palce są rozgrzane. Mogę iść dalej. Nachodzi mnie myśl, że znam tych ludzi od parunastu godzin, a już czuję, że łączy mnie z nimi więcej niż z niejednym starym znajomym.

Wkrótce dochodzimy do wąskiej grani pomiędzy „Małym” i „Dużym Dzwonnikiem”. Marcin idzie pierwszy. Odwraca się jeszcze i mówi:

– Jeśli będę spadał na którąś stronę, to Ty skacz na drugą.

austria austria austria austria

Przechodzimy bezpiecznie ten trudny moment ale to nie koniec. Ostatnie podejście jest strome, a wszelkie szpary między kamieniami zapchane są śniegiem. Czasem nie wiadomo gdzie się złapać, gdzie stopę postawić. Dwukrotnie staję i podciągam się na jednym, przednim zębie raka, zaczepionym o malutką nierówność. Zdaję sobie sprawę, że obsunięcie się w takim momencie mogłoby oznaczać ściągnięcie partnerów i upadek w przepaść. A może nie? Może Marcin i Ala cały czas wszystko kontrolują? W końcu przecież bezpiecznie wchodzimy na szczyt. Jest piękna pogoda a my jesteśmy tu zupełnie sami. Próbuję zjeść chałwę. Zatyka mnie i dostaję zadyszki. Pierwszy raz odczuwam na sobie wpływ niskiego ciśnienia. W końcu przedwczoraj byłem 3700 metrów niżej…

– END –




Liechtenstein – Grauspitz

Cel – Grauspitz (2599 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – październik 2008

Kto – Dziku & Michał & Marek & Robert & Ala & Paweł & Ola & Ania

Tekst– Dziku

Zdjęcia– Dziku & Ala

12 h podróży, 3 namioty, 2 auta, 8 opon, 6 wcyieraczek, 8 osób, 7 karimat, 5 mężczyzn, 3 kobiety… i 1 najważniejszy cel: Grauspitz.

Na szczyt ten – najwyższy w Liechtensteinie – nie prowadzi żaden szlak. Mimo niedużej wysokości czuliśmy duży respekt. Ostre i kruche granie, krótki dzień i tylko kilka znalezionych opisów wejścia, z czego niektóre w stylu:

In my opinion, a pair of competent climbers, with ropes and protection, are required to reach the Grauspitz. It has „razor” ridges to the east and west, and walls to the north and south. I think a roped team with protection can make it from the south, via the Schafalpli Bowl, or roped along the „razor” ridges on the east or west. In my opinion, the Grauspitz has no summit cross in order to keep climbers away. The Grauspitz is a serious mountain despite its „low” elevation.
Na szczęście wyprawa zakończyła się sukcesem, ale o trudnościach może świadczyć chociażby księga wejść na szczycie – poprzedniego wpisu dokonano 1,5 miesiąca przed nami, a sama księga została założona w 1992 roku i do 2008 ciągle jest w niej dużo wolnego miejsca.

Dzień 1

Na noc docieramy do miejsca zwanego Sucka położonego na wysokości 1373 m. Wszędzie nierówno. W końcu rozbijamy namioty na wzgórzu służącym jako pastwisko. W ciemnościach ślizgamy się na krowich gówienkach. Czujemy że są wszędzie, że nas otaczają (gówienka bo krowy już spały), ale jet tego pozytywna strona – będzie w nocy miękko.

Dzień 2

Moja zdolność, a właściwie niezdolność do czytania cudzych opisów wejść doprowadza nas do martwego punktu. Mimo że właścicielka schroniska (jedyna osoba napotkana tego dnia w górach) powiedziała że tędy „nach bank” nie wejdziemy to my stwierdziliśmy że wiemy lepiej. Napaleni weszliśmy na Naafkopf (2571) po czym… zatrzymaliśmy się na grani nad pionowym uskokiem – nie do pokonania.Podrapaliśmy się po główkach i postanawiamy wracać. Wstępujemy znów do schroniska i mówimy do Pani „yyy no dobra nie da się”. Nie odpuściliśmy jednak do końca i jeszcze tego samego dnia we mgle, deszczu i przeszywającym zimnie wchodzimy na Schwarzhorn (2574). Z tego szczytu już w zapadającym zmroku z chmur na chwilę wyłania się Grauspitz – jest tylko ok. 500 metrów od nas! Ten wypad posunął nas o spory krok do przodu. Już wiemy że jutro właśnie tędy będziemy podchodzić. Wracamy już w kompletnych ciemnościach, i co gorsza – przemoczeni i zmarznięci. To powoduje że robimy coś zupełnie dla nas nowego – zamiast wpakować się do namiotów nocujemy w pobliskim pensjonacie. Szok.

Dzień 3

Jak się okazało, tej nocy był pogodowy przełom. Warunki jesienne z dnia poprzedniego ustąpiły warunkom zimowym. I bardzo dobrze – nie zabłocę stuptutów. Wchodzimy ponownie na Schwarzhorn. Tym razem w 6 osób. I tym razem dookoła nas ośnieżone szczyty, piękna pogoda i dobra widoczność. Decydujemy się trawersować do grani łączącej Schwarzhorn z Grauspitzem. Potem granią i poniżej niej do samego celu. Dwoje z naszej szóstki odpuszcza. Na widok grani, na której jest miejsca akurat na kopytka kozic stukają się w głowę. Pozostała czwórka stosując zaawansowaną technikę asekuracji polegającą na balansowaniu ramionami posuwa się dalej. Powoli zbliżamy się do pierwszego wierzchołka Grauspitz. Potem jeszcze dosyć niebezpieczny moment – siodełko z nawisem – i stajemy na szczycie. Jupi!

– END –




Słowenia – Triglav

Cel – Triglav (2864 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – czerwiec 2008

Kto – Dziku & Michał & Marek & Tomek

Tekst i zdjęcia– Dziku