Artykuł

W naszym GKN-owskim internetowym wydawnictwie pojawił się kiedyś taki artykuł. Ktoś się musiał nieźle napocić żeby z mojego maila „Kali jeść Kali pić” zrobić taki ładny tekst. No i dowiedziałem się, że moja Meriva ma napęd na 4 koła.




Nowa odsłona…

…mojej starej strony. I jest to odsłona numer 6. Nie żeby w wyglądzie odbyła się jakaś wielka rewolucja, ale zmienia się całkowicie styl zarządzania. No i najważniejsze – ZMIANA ADRESU (stopniowa). Z adresu wyleciała jedna kropka, ale wersja z kropką będzie jeszcze przez jakiś czas działać.
Od teraz nowe wpisy powinny pojawiać się częściej (bez obaw – mailem informować będę tylko wtedy, gdy wydarzy się coś znacznego). Nowe wiadomości mogą się teraz pojawiać nawet wtedy, gdy będę gdzieś „w terenie”.
Mam nadzieję, że strona się przyjmie.




Golem Korab

Cel – Macedonia/Albania – Golem Korab – zdobyty

Kiedy – maj 2010

Kto – Dziku & Madzia & Laura & Artur & Łukasz & Marek & Aga & Asia

Tekst – Dziku

Zdjęcia – Cała ekipa

Golem Korab (2764 m. n.pm.) – szczyt w masywie górskim, który oddziela dwa Bałkańskie kraje – Albanię i Macedonię. Jest to także najwyższy szczyt obu tych państw.

[tekst z maja 2010]

Dzień 1

Nareszcie piątek – prawdopodobnie ulubiony dzień tygodnia w wielu zakładach pracy. Dziś wychodzę z pracy trochę wcześniej. W drodze do domu zatrzymuję się jeszcze w kilku sklepach z częściami samochodowymi. Gdy dojeżdżam do domu mam już podstawowe narzędzia mogące się przydać w awariach na długiej trasie. Pozostaje tylko spakować plecak i w drogę. Jadę przez zakorkowane miasto po Magdę, Laurę i Artura. Z Laurą już nie raz wspólnie zdobywaliśmy szczyty, ale dla Madzi i Artura była to pierwsza wyprawa typu „jechać, wliść, zliść, jechać, wliść, zliść…”.

Wieczorem nareszcie wyjeżdżamy z zatłoczonego Wrocławia na autostradę. Tutaj po paru kilometrach dołącza do nas drugie auto. W środku Łukasz, Marek i Agnieszka, których znam z poprzednich wypadów. Jest tam też koleżanka Łukasza – Asia, zupełnie nowa osoba w naszej ekipie.

Jak się w ciągu kolejnych kilku dni okazało, skład był silny i wyrównany. Wszyscy świetnie radzili sobie kondycyjnie w naprawdę niełatwych warunkach. Do tego dla kilku z nas zdobywane szczyty były kolejnymi rekordami wysokości.

Dzień 2

Przed nami do przejechania ok. 1600 km. Po kolei mijamy więc: Czechy, Słowację, Węgry i Serbię. Epizody z oponami oraz obowiązkowymi odpoczynkami sprawiają, że do Mavrovi Anovi – górskiej miejscowości w Macedonii – docieramy dopiero w Niedzielę. Nic nie szkodzi – takie opóźnienia nie są zaskoczeniem.

Dzień 3

Największą niewiadomą podczas organizowania wyprawy na Korab od początku były dla mnie formalności, jakie nas tu czekały. Przed wyjazdem przeczytałem w Internecie, że chcąc przebywać w strefie przygranicznej Albanii, Macedonii i Kosowa, należy parę miesięcy wcześniej ubiegać się o pozwolenie w macedońskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Ten rejon nawet dziś bywa niebezpieczny. Ciągle mogą znajdywać się tam pola minowe po konflikcie Macedońskim z 2001 roku. Front przebiegał wtedy właśnie przez przygraniczny obszar górski. Wciąż też jest aktualny problem z armią KLA (Kosowską Armią Wyzwolenia), która to wykorzystuje ten region jako drogę przemytu.
Założyłem jednak, że to jak zostaniemy tu przyjęci to będzie kwestia przypadku na jakich ludzi trafimy. I mieliśmy szczęście, ponieważ nasze 3 etapowe załatwianie formalności wyglądało następująco:

Etap 1 – Miejscowy posterunek policji. Wychodzi policjant, ogląda nas i stwierdza, że kompletnie nie wyglądamy na ludzi gór. Próbuje nas wystraszyć grasującymi w tych lasach niedźwiedziami i stadami wilków. Pokazuje nam pistolet i mówi, że owszem, oni czasami tam chodzą, ale tylko z bronią automatyczną. Ja mu przedstawiam wydrukowany w domu fragment mapy i pytam o drogę na szczyt. Po chwili nie mam wątpliwości, że ten policjant w górach wcześniej nie bywał. Najważniejszy cel jednak osiągnięty. Mężczyzna nie ma nic przeciw żebyśmy sobie tam poszli, powtarza jednak kilkakrotnie: „it’s your own risk”.

Etap 2 – to siedziba Parku Narodowego Mavrovo, na którego terenie znajduje się szczyt. Miałem obawy w związku z tą instytucją gdyż podejrzewałem, że będą nas próbowali namawiać na przewodnika. Tego dnia jednak wyszedł do nas młody pracownik parku i stwierdził, że nie ma najmniejszego problemu i możemy udać się na szczyt. Pod warunkiem jednak, że zostaniemy przepuszczeni przez posterunki policji granicznej.

I tak udajemy się do etapu 3 – ostatniej formalnej przeszkody – położonego w górach posterunku policji granicznej. Jadąc po terenowych drogach spotykamy grupy liczące od kilku do kilkunastu umundurowanych mężczyzn. Wszyscy z bronią przy boku. Ale jednocześnie wszyscy przyjaźnie nastawieni. Omijając dziury i co większe kamienie dojeżdżamy do posterunku w miejscu zwanym Strezimir. Tu wychodzi do nas dowódca – uśmiechnięty, sympatyczny mężczyzna. Po angielsku mówi, że nie widzi przeszkód żebyśmy pojechali wyżej – do oddalonego o kilka kilometrów ostatniego przed górską granicą posterunku. Przygląda się jeszcze naszym pojazdom i ocenia z uśmiechem: „Ta droga nie jest dobra ale wasze samochody mają szanse to przetrwać…”.

Do tej pory, wbrew temu co słyszałem i czytałem wszystko idzie bardzo gładko. I to nie koniec miłych niespodzianek. Końcowy etap na dziś to umieszczona wysoko w górach ogrodzona drutem kolczastym baza pilnowana przez paru ludzi. Aby tam dojechać musieliśmy pokonać naszymi samochodami drogi przeznaczone dla wojskowych jeepów. Nie zapomnę sceny kiedy to z Łukaszem prowadzimy ostrożnie nasze auta, a przed maską… szły dziewczyny zbierając i odrzucając na bok co większe głazy.

Niedziela wieczór – nareszcie docieramy do ostatniego posterunku. Jest to miejsce, z którego wyjdziemy jutro zdobywać szczyt. Przywitało nas tu dwóch mężczyzn, którzy zachowują się, jakby im nasza wizyta bardzo odpowiadała. Możemy swobodnie rozbić namioty, a na pytanie o ognisko pokazują, że możemy rozpalić je gdzie nam się podoba. Jakby tego było mało, otwierają szopę i pokazują pocięte drzewo, z którego możemy korzystać. Nie chcąc nadużywać gościnności ruszamy z Arturem do lasu nazbierać gałęzi. Mężczyzna jednak krzyczy za nami. Raz jeszcze pokazuje na drzewo w szopie i daje do zrozumienia, że nie chce abyśmy zbierali drzewo w lesie. Nie wiemy, czy chodzi o miny, sidła, czy po prostu o szczerą gościnność.
Tego wieczoru nikt z nas nie zapomni. Przedwczoraj wszyscy byliśmy w pracy, a dziś – siedzimy w uroczym, odludnym miejscu, rozmawiamy, palimy ognisko i pieczemy kiełbasy.

Dzień 4

Wstajemy wcześnie rano, jemy śniadanie i ruszamy na górę. Szlak na szczyt jest oznakowany słabo. Do tego dochodzą wielkie połacie śniegu, które skutecznie zasłaniają namalowane na skałach znaki. To powoduje, że po minięciu starych, opuszczonych, pasterskich zabudowań zbaczamy ze szlaku. Potem sytuacja powtarza się. Po utracie orientacji instynktownie kieruję się na najbliższy szczyt by lepiej rozeznać się w terenie. Po paru godzinach od wymarszu zamiast na Korabie, stoję prawie 2600 m. n.p.m. na innym szczycie, już na granicy z Albanią. Kiedy dociera do mnie reszta grupy nie mamy już wątpliwości, że szczyt jest jeszcze daleko. Przed nami zaś do pokonania pozostał odcinek grani – naturalnej granicy Macedońsko – Albańskiej. Nikt z nas się tym jednak nie zmartwił. Wprost przeciwnie – widząc otaczające nas krajobrazy nie da się ukryć szczęścia, które się maluje na naszych twarzach. Cieszymy się z każdej spędzonej tu chwili. Po kolejnych godzinach marszu stajemy na szczycie. Korab – 2764 m. n.p.m. zdobyty. Czuję ogromną satysfakcję. Pogoda jest piękna, więc na najwyższym punkcie dwóch bałkańskich państw spędzamy sporo czasu. Jemy, robimy zdjęcia, wygłupiamy się. Nikomu się nie śpieszy. Nawet kiedy decydujemy się wracać to postanawiamy znów skomplikować sobie zadanie.

Krótka scena: Popołudnie w całkowicie bezludnych górach. Grupa turystów maszeruje po świeżych lawiniskach szerokości nawet stu metrów. Jeden z członków grupy trzyma się właściwej drogi. Ale widzi, że reszta oddala się coraz bardziej w niewłaściwym kierunku. Krzyczy: „CO WY ROBICIE?!”. Chwila ciszy i odpowiedź: „EKSPLORUJEMY!!!”. Koniec sceny.

Eksploracja, choć czasem na granicy ryzyka, była dopełnieniem dnia pełnego wrażeń. Od rana jesteśmy tylko my i ośnieżone szczyty. Pełnia szczęścia.

Wieczorem znów siedzimy przy ognisku. Suszymy buty, gotujemy wodę i parzymy jedną herbatę za drugą. Herbata chyba nigdy nie smakuje tak dobrze jak po zejściu ze szczytu.

Dzień 5

Rano zwijamy obóz i ruszamy samochodami na dół. W najbardziej przepaścistym miejscu nadjeżdża wojskowy jeep. Zjeżdżam tuż nad krawędź drogi. Uśmiechnięty kierowca jeepa wjeżdża dwoma kołami na stromy stok po prawej i mocno przechylony mija o włos nasze auto. Dalej jest już spokojniej. Zjeżdżając z góry łatwiej pokonać jest taki trudny teren niż kiedy podjeżdżaliśmy pod górę. Przy posterunku Strezimir z naprzeciwka nadjeżdża jeep z pracownikami parku i przewodnikiem. Mają do nas pretensje. Mówią, że nie możemy wchodzić na Korab bez przewodnika. Tylko że… trochę się spóźnili. Są bardzo niezadowoleni kiedy się dowiadują, że byliśmy już na szczycie. Pieniądze, jakie mogli na nas zarobić rozpłynęły się w powietrzu wraz z kurzem spod naszych kół.

A nasze auta zmierzają już w kierunku Bułgarii. Zanim wrócimy w poniedziałek do pracy, w ciągu najbliższych trzech dni wejdziemy jeszcze na najwyższe szczyty Bułgarii oraz Serbii.
Ale to już osobna historia.

– END –




Andora – Pico De Coma Pedrosa

Andora – Pireneje – Pico De Coma Pedrosa 2942 m. n.p.m.

03.09.2009

Andora – małe śmieszne państewko położone w Pirenejach. Danych szczegółowych z Wikipedii przepisywać nie będę. To co chciałbym napisać to to, że nawet na najbardziej uczęszczanych szlakach może być pięknie, czysto i kulturalnie. Nie chcę czynić aluzji do Tatr (nie powinienem bo właściwie prawie ich nie znam), ale z tego co zdążyłem zobaczyć, to Pireneje to jest inna bajka.

Krótka geneza jak się tam znaleźliśmy:

1. Moja żona z przyjaciółką postanawia zwiedzić Barcelonę.
2. Oglądam film „Viki Christina Barcelona” i stwierdzam, że nie najlepszym pomysłem jest puścić je tam same.
3. Decyduję się na dołączenie do ich wypadu ale modyfikuję trasę wycieczki starając się ominąć wszelkie morza kierując nas w góry.
4. Nie udaje się to do końca. Lądujemy na plaży w Costa Brava. Dookoła geje. Nie przywykłem. Płaczę. Upijam się.
5. Docieramy w Pireneje. Wchodzimy na Pico De Aneto (3404 m. npm.). Aneta płacze. Upija się.
6. Jedziemy do Andory. Państwo w 80% utrzymuje się z turystyki. Wspomagamy je kupując dwie bagietki.
7. Idziemy na Coma De Pedrosa (2942 m. npm.).
8. Przyjaciółkę obcierają buty. Płacze. Upija się.
Czyli podsumowując: w Katalonii wino jest tanie i dobre.

A nasza wycieczka wyglądała tak:
Z Arinsal wychodzimy dopiero wieczorem. Do zmroku robimy jedynie niewielki kawałek drogi jaki nas czeka. Namiot rozkładamy w lesie. Otwieramy wino. Jest pełnia, chcę porobić zdjęcia. Okazuje się, że zapasowy akumulator do aparatu jest zepsuty. Przejechać tyle kilometrów i nie mieć zdjęć z najwyższej góry Andory? Jest jedno rozwiązanie: wstaję o 6-tej, zbiegam do auta, zabieram ładowarkę, lecę z powrotem na górę, gotuję wodę, budzę dziewczyny, jemy śniadanie i idziemy dalej. Akumulator podładujemy w 15 minut w schronisku po drodze (jedynym płatnym schronisku w Andorze!). Potem człapiemy na szczyt. Trudności: brak.

Ze szczytu kierujemy się jeszcze trochę na północ a potem na zachód. Po co chodzić dwa razy tą samą drogą. Zrobimy pętlę. Na przełęczy rzucam plecak i wbiegam na lekko na szczyt Pic de Medécourbe – 2914 m. npm. Na szczycie wbity palik. Palik wyznacza trójstyk trzech granic – Francji, Hiszpanii i Andory.
Zbiegam, doganiam dziewczyny, schodzimy tak długo, aż znajdziemy miejsce na namiot.
Rano schodzimy do samochodu. Jedziemy nad morze. Znów będę musiał się upić.




Włochy – Monte Bianco

25.07.2009 – sobota – START

Po kilkunastu godzinach od wyjazdu z Wrocławia dojeżdżamy na parking w dolinie Val Veny. Już tutaj zastanawiajęce jest zaskoczenie pracowników parku, którzy wydają się pierwszy raz słyszeć, że ktoś chce od tej strony wchodzić na Monte Bianco i nie mają pojęcia gdzie tu można zostawić na kilka dni auta. Wiedzą tylko tyle, że auta mogą tu zostać od 8 do 23 a poza tymi godzinami są odholowywane. Chłopaki jednak zdają sobie sprawę, że w ciągu jednego dnia nie da się wejść i zejśc ze szczytu więc dzwonią do swojego szefa po radę. Od szefa dowiadujemy się, że po godzinie 17-tej możemy przejechać przez szlaban i pojechać jeszcze kawałek drogą w kierunku jeziorka Combal. Upewniają nas także, że jedyne schronisko znajdujące się na naszej drodze jest nieczynne. Po przepakowaniu się, już wieczorem, startujemy w górę. Droga niczym do Morskiego Oka. Szybko dochodzimy do baru przy jeziorku Combal. Tu rozkładamy namioty.

26.07.2009 – niedziela – MINUS 3 DO MORALE

Zasuwamy po kamieniach na lodowcu Miage. Plecaki nas przygniatają do ziemi. Ale przynajmniej widoki piękne. Dookoła jęzory lodowców. Po paru godzinach stajemy w labiryncie szczelin. Poszliśmy za bardzo w prawo. Szlak prowadzi gruzowiskiem bardziej po lewej stronie lodowca. Wtedy problem ze szczelinami jest naprawdę niewielki. Po przejściu lodowca wchodzimy w skały. Wąskie ścieżki, ekspozycja, łańcuchy i drabinki. Normalnie byłaby niezła zabawa, ale nie kiedy ma się na plecach wyładowany plecak. Dostajemy tak po dupie, że kiedy popołudniu dochodzimy do nieczynnego schroniska Gonella na wysokości 3071 m decydujemy się zostać na noc w oddanym do użytku schronie.

W ciągu dnia po drodze spotkaliśmy tylko dwie osoby. Był to przewodnik z klientem. Weszli oni na Mont Blanc drogą francuską i z niewiadomych przyczyn postanowili zejść na stronę włoską. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że szlak którym szliśmy do schroniska jest zamknięty (na dole były tablice informujące, że przejście grozi śmiercią), a szlak przez lodowiec Dome… właściwie to nie istnieje. Wszelkie opisy w książkach i zaznaczona trasa na mapie są zupełnie bezużyteczne. Przewodnik oznajmił również, że w życiu nie widział tego lodowca w tak złym stanie i że jedyna nasza szansa na jego przejście to uważne trzymanie się śladów, które tam pozostawił.

No i na koniec informacja odejmująca -3 od morale grupy: podobno w tym sezonie jesteśmy jedynym zespołem, który próbuje dokonać wejścia tą drogą.

27.07.2009 – poniedziałek – ZWIADY

Rano wychodzimy na rekonesans. Po śladach pozostawionych przez schodzących tędy wczoraj dwóch mężczyzn próbujemy pokonać lodowiec. Nie jest łatwo. Ich ślady już są poprzecinane szczelinkami. Okazuje się, że jest tak ciepło, że każdego dnia lodowiec wygląda inaczej. Niektóre szczeliny są tak wielkie, że trzeba iść od jednego brzegu lodowca do drugiego, żeby znaleźć przejście. Idziemy raz środkiem, raz lewym brzegiem, raz prawym. Klucząc w ten sposób posuwamy się uparcie do góry. Pamiętam sytuację, kiedy na wysokości ok. 3600 m. stanęliśmy, aby złapać oddech. Zacząłem się zastanawiać wtedy nad dziwną barwą śniegu, na którym stałem. Odwróciłem się do Marcina i zdążyłem powiedzieć tylko: „-stoję na szczelinie”. W tym momencie jedna noga całkowicie zapadła mi się pod śnieg. Machnąłem nią raz i drugi. Pod spodem pusto. Wbijam czekan w stok po drugiej stronie i na czworaka wygrzebuję się na drugą stronę szczeliny. Marcin ostrożnie podchodzi do krawędzi: „-miałeś sczęście, ma z 10 metrów”. Potem, gdy wracaliśmy, miałem okazję się jej przyjrzeć. W tym miejscu była wąska, niemniej zaklinowanie się nogami lub tułowiem po chociażby dwumetrowym locie… obrażenia murowane.

Jakoś udaje nam się dotrzeć bezpiecznie na przełęcz. Tu, na wysokości 3850 m. npm. rozdzielamy się. Ja, Marcin i Tomek chcemy zbadać jeszcze fragment grani. Laura, Marek i Michał wracają do schronu.

Tego dnia pokonujemy jeszcze większość bardzo ostrej grani Bionnassay. Przekraczamy wysokość 4000 m. npm. i uznajemy, że jak na rekonesans to zrobiliśmy całkiem sporo. Przecież przed nami już tylko niewielki odcinek grani, potem tylko trawers Dome Du Gouter i nasza droga połączy się z drogą francuską. Dojście tu jednak zabrało nam tak dużo czasu, że nie mamy wątpliwości, że trzeba założyć jeszcze jeden obóz – na lodowcu.

28.07.2009 – wtorek – PAN STANISŁAW

Jeszcze w poniedziałek wieczorem Marek rezygnuje z dalszej walki o szczyt drogą włoską. Jakkolwiek skakanie przez szczeliny go nie złamało, to gdy zobaczył sfotografowaną przez nas grań to stwierdził, że to już zbyt duże ryzyko. I trudno mu się było dziwić. Do wtorku do rana z dalszej akcji zrezygnuje także Michał. A Laura… dłuuugo bije się z myślami. Decyzję podejmuje w ostatniej już chwili, gdy właściwie z Marcinem i Tomkiem jesteśmy gotowi do wymarszu. Idzie z nami.

Dzielimy się zatem na dwa nierówne zespoły. Ja, Tomek, Marcin i Laura trzymamy się pierwotnego planu i ruszamy po raz kolejny przez lodowiec. Marek i Michał – wcale nie mają zamiaru dać za wygraną. Pakują plecaki i ruszają na dół. Chcą jeszcze dziś przejechać do Chamonix, aby najpóźniej w czwartek spróbować wejścia na Mont Blanc drogą francuską.

A my, już po raz trzeci toczymy walkę z lodowcem, który zdążył przez noc przygotować sporo niespodzianek. Przekraczanie nowych szczelin właściwie już nikogo specjalnie nie dziwi. Klucząc, omijając i przechodząc po zmrożonych jeszcze o tej porze mostach śnieśnych, po niecałych 4 godzinach docieramy na wysokość 3700 m. gdzie postanawiamy rozbić namioty. Chłopaki szybko rozkładają swój mały, ekspedycyjny namiot. Mi i Laurze idzie trochę gorzej. Nasz namiot przeznaczony jest raczej na działkę w bezwietrzną pogodę i niewielkie nawet podmuchy wiatru przygniatają go do ziemi. Wspólnymi siłami przymocowujemy go do podłoża. Laura – nie wiem skąd brała na to siły – uparła się, żeby zbudować wokół namiotu mur chroniący przed wiatrem. Kiedy już skończyliśmy z murkiem Laura wymyśliła, że trzeba ulepić bałwana. I tak powstał Pan Stanisław. Na wygłupach ze Staśkiem zleciał nam czas do wieczora. Humoru nie psuło nam nawet to, że czasem koło namiotu dziwnie zapadła się cała noga w pustkę pod śniegiem…

29.07.2009 – środa – ATAK SZCZYTOWY

O 3-ciej nad ranem wychodzimy w kierunku szczytu. Szybko wchodzimy na przełęcz. Potem wspinaczka po skałach a następnie pokonywanie – okrakiem lub idąc i balansując ciałem – ośnieżonej, niesamowicie ostrej grani. Większość tej drogi w zupełnych ciemnościach. Wraz z powolutku wstającym świtem z kierunku Mont Blanc nadjeżdża narciarz. Przejeżdża koło nas zaledwie parę metrów poniżej grani, i po niesamowitej wręcz pochyłości sunie na dół, gdzie tylko przepaść i lodowiec. Zniknął nam z oczu. Pomyślałem, że to samobójca. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że nie tylko przeżył ten zjazd, ale wcześniej zjechał z Dufourspitze, a z Mont Blanc natychmiast zostanie przetransportowany helikopterem na szczyt Matterhorn, aby zakończyć ten szalony projekt. Projekt zjechania na nartach z tych 3 szczytów w ciągu… 24 godzin.

Ale wracając do naszej wyprawy, powolutku, krok za kroczkiem posuwaliśmy się do góry. I tak przez kolejne kilka godzin. Najpierw tylko w towarzystwie naszej skromnej grupki, potem – powyżej 4300 metrów – kiedy nasza droga połączyła się z drogą francuską – w tłumie ludzi.

Ok. godziny 10:30 stajemy na szczycie. Tu Laura wysyła ostatniego smsa ze swojej komórki, gdyż ta wymyka się jej z kieszeni i sunie w dół po stromiźnie. Widzi to litewski przewodnik. Łapie za dziabę i biegnie w dół torem spadającego telefonu. Pół godziny później wraca z… batonikiem. Telefonu niestety nie znalazł. Laura na pocieszenie dostaje owoc misji ratunkowej – czeski batonik. Jakby tego było mało – jeden z członków innej grupy zdobywców Mont Blanc wystawia tyłek i zaczyna robić na szczycie kupę. Laura zamiera w pół gryza pysznego jabłka. Oddaje mi go. Mówi, ze to ostatnie jabłko w jej zyciu.

Czas schodzić. I znów to mozolne przebieranie nogami. Co z tego, że w dół, kiedy jesteśmy dużo bardziej zmęczeni. Coraz większy upał, coraz gorszy śnieg. Problemy na grani, śnieg lepi się do raków. Jest niebezpiecznie, do tego dochodzi skumulowane z kilku dni zmęczenie. I tylko jedna myśl: żeby już się położyć w namiocie. No właśnie… w kwestii namiotów. Przyglądając się im gdzieś z wysokości 4000 metrów można było się mocno zaniepokoić. Z takiego dystansu śnieg wokół nich wyglądał jakby wszędzie po spodem były szczeliny. Kiedy dowlekamy się do nich, przed nami ciągle jeszcze kilka godzin upału. Leżymy nieruchomo. Zdajemy sobie sprawę, że lepszego miejsca na namiot w okolicy nie ma. A schodzić w takich warunkach także nie ma sensu. Wszystko wokół się zapada. Musimy poczekać do rana. Wtedy po zmrożonym śniegu uda nam się bezpieczniej dotrzeć do schronu. Nie wiemy wtedy jeszcze, że przyszła taka odwilż, że nawet tu na wysokości 3700 m. temperatura nawet w nocy nie spadnie ani na chwilę poniżej zera.

Wyczerpani leżymy i czekamy na dający ulgę cień. Taka wegetacja trwa do nocy. Albo śpią albo po prostu leżą nie mając ochoty na najmniejszy nawet ruch. Dopiero kiedy budzę się o 23-ciej, czuję, że jestem całkiem dobrze zregenerowany. Wychodzę z namiotu i niepokój ogarnia mnie na dobre. Okazuje się, że jest bardzo ciepło. Dookoła rozlegają się odgłosy zapadającego się lodowca. Powyżej nas wytapiają się i sypią lawiny kamieni. Niektóre z nich dotoczą się na kilkanaście kroków od namiotów. Poniżej – czyli na naszej trasie – ciągle słychać jak coś się obrywa i wali. Z nadzieją, że nad ranem jednak będzie chociaż minimalny mróz kładę się spać.

30.07.2009 – czwartek – NAJLEPSZY PRYSZNIC W ŻYCIU

O 6-tej rano ruszamy by już po raz ostatni pokonać drogę przez lodowiec. Mrozu nie było. Nogi zapadają się w brei od pierwszych kroków. Lodowiec wygląda zupełnie inaczej niż ten sprzed zaledwie paru dni. Mamy jednak tę przewagę, że idziemy tędy czwarty raz, i do tego schodzimy, a schodząc łatwiej jest w razie czego wypatrzeć z góry nową drogą. Skupieni przechodzimy kolejne odcinki. W którymś momencie przy zeskakiwaniu z górnej wargi szczeliny pochylam się za bardzo do przodu i lecę głową w dół tocząc się po kamieniach. Szarpię za sobą Laurę. Obydwojgu udaje nam się jednak zatrzymać. Laura jest o krok od górnej krawędzi szczeliny, która jest w tym miejscu mocno wypłycona, jednak niekontrolowane loty przez nią niekoniecznie mogły się dobrze skończyć. Dochodzimy do ostatniego z takich kluczowych miejsc. Jest to największa na tej trasie szczelina. Szeroka na kilka metrów, głęboka momentami tak, że dna nie widać, i ciągnąca się w poprzek przez całą szerokość lodowca. A na jej drugim brzegu widzimy… czterech Anglików. Mimo pełnego oszpejenia i wyglądu zaprawionych w boju alpinistów mężczyźni klęczą od dłuższej chwili na brzegiem szczeliny. Bezradnie rozglądają się na lewo i prawo, lub po prostu zaglądają w zimną czeluść. Nie próbujemy jeszcze nawiązać z nimi kontaktu. Jesteśmy mocno skoncentrowani na tym, by znaleźć się po drugiej stronie tej lodowej przepaści. Jeszcze w poniedziałek obeszliśmy ją bez większych problemów z jednej strony. We wtorek przekroczyliśmy ją po sporym polu snieżnym, który zmrożony po prostu wisiał w powietrzu nad szczeliną. Teraz jednak obejście jest mocno popękane a most musiał sił w nocy zawalić. Po kilkunastu minutach wychodzimy jednak szczęśliwie koło ostatniego trasera pozostawionego przez Anglików. Po tym co zobaczyli oraz po rozmowie z nami nie są pewni czy wejście drogą włoską jest możliwe. Schodząc widzimy, że tkwią ciągle w tym samym miejscu. Decyzję pomaga im podjąć huk pękającego i spadającego gdzieś w okolicy fragmentu lodowca. Kilkanaście minut po nas są już w schronie i pakują sprzęt. Gratulują nam. Oni co najwyżej spróbują wejść normalną drogą od strony francuskiej. Myślę, że na ich miejscu zrobiłbym to samo. Można wprawdzie stwierdzić, że jakaś droga przez lodowiec się przecież zawsze znajdzie, ale to wszystko zabiera zbyt dużo czasu i sił, żeby jeszcze tego samego dnia zdobyć szczyt i wrócić, a noclegu w takich warunkach nikomu nie życzę.

Na szczęście to już za nami. Teraz tylko bezpiecznie zejść po skałach na morenę lodowca Miage, po której czeka nas długie człapanie do jeziorka Combal.

W czasie kiedy my kończąc naszą przygodę zbliżaliśmy się do cywilizacji, Marek i Michał walczyli z drogą Gouter. I bynajmniej nie można tego nazwać pójściem na łatwiznę. Przecież jeszcze dwa dni wcześniej byli powyżej 3000 m. po włoskiej stronie. Samo dotarcie pod schronisko Tete Rousse, skąd zaczynali atak szczytowy, wymagało od nich pokonania sporych przewyższeń i konkretnego wysiłku.

A to, czy faktycznie nasza czwórka jako jedyna w tym sezonie pokonała „Drogę Papieską”? Nie wiem, ale nawet jeżli nie, to na pewno byliśmy jednymi z nielicznych.

Moim zdaniem poza wszystkim tym co sami włożyliśmy w tę wyprawę aby się udała, kluczem so sukcesu były dwie sprawy niezależne od nas. Pierwsza to pogoda, o której byliśmy na bieżąco informowani smsami przez nieocenioną Anetę. Dzięki tym informacjom mogliśmy dopasowywać plan działania do istniejących warunków. A druga sprawa to ślady pozostawione przez schodzącego tamtędy w niedzielę przewodnika. Pokonanie lodowca za pierwszy razem – właśnie po tych śladach – dodało nam pewności siebie i pozwoliło na samodzielną walkę w dniach kolejnych.

Przygoda zakończona. Udajemy się na pole namiotowe. Czas na prysznic – pierwszy od tygodnia. Najlepszy prysznic w życiu.

-END-

Dziku




Bośnia i Hercegowina – Maglić

Cel – Maglić (2386 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – czerwiec 2009

Kto – Dziku & Marek & Ola & Łukasz

Tekst– Dziku

Zdjęcia– Dziku & Marek & Ola & Łukasz

Pomysł z wypadem do Bośni chodził mi po głowie od kilku miesięcy, ale wypalił dopiero w długi weekend czerwcowy. I dobrze, widać tak miało być. Bo przez całą wycieczkę wszystko układało się wg scenariusza, którego nawet nasze zryte umysły nie były w stanie wymyślić.

Cel był jasny: najwyższy szczyt BiH – Maglić (2386). W przypadku gdyby starczyło czasu braliśmy pod uwagę możliwość „zaliczenia” (inaczej tego się nie da nazwać) najwyższej góry Węgier – Kékes (1014 m). Trudno było jednak coś przewidzieć. Czekały nas 2 doby w aucie i 2 doby w górach. Niby to „tylko” ok. 1300 km od Wrocławia, ale czasem trzeba zatankować, czasem coś zjeść, a i na granicach zdarza się, że się godzinkę straci. Od razu wskazówka dla wybierających się w tamte rejony: zielona karta i paszport obowiązkowe (2009 rok).

Środa 10 VI

Popołudniu Ola wyjeżdża (prosto z pracy) z Łodzi i przed godziną 22:00 wjeżdża przez pole maków (zasługa Kasi – naszej nawigacji) na Psie Pole we Wrocławiu. Wsiadam ja, potem wsiada Łukasz i za chwilę tniemy do Nysy po Marka. Ok. godz. 23:30 jesteśmy w komplecie. Ruszamy w drogę na Bałkany.

Czwartek 11 VI

Co by nie przedłużać to zastosuję tutaj skrót myślowy, czyli (…), i mniej więcej po 24 h wysiadamy z auta w miejscu skąd będziemy rano atakować Maglić. Koniec skrótu myślowego.*

*Dziku’2016: tym samym pominąłem przygodę z napotkanym leśnym biegaczem, ale nadrabiam emitując po latach ten materiał (proszę włączyć abstrakcyjne myślenie, albo najlepiej wyłączyć je całkiem):

Piątek 12 VI

Rano budzimy się w Puszczy Perućica. Zrobiła ona na nas spore wrażenie, należy się jej akapit.
Puszcza ta, podobno największa górska i ostatnia dziewicza puszcza w Europie, położona jest na terenie BiH w Parku Narodowym Sutjeska. Niesamowity, niedotknięty działalnością człowieka górski teren pokryty drzewami o wysokości dochodzącej do 60 metrów, pełen wilków i niedźwiedzi (ale my spotkaliśmy tylko jelonka), robi potężne wrażenie.
Jeśli kiedyś będziecie wchodzić na Maglić – nie próbujcie skracać drogi podjeżdżając pod szczyt autem, tylko zróbcie sobie sobie 3 godzinną przeprawę przez Perućicę. Jak już tak sypię w tej relacji wskazówkami to napiszę jak tam trafić: od miejscowości Foca kierujemy się drogą na południe. Po jakichś 20 km (jeszcze przed Tjentište) skręcamy z asfaltówki w lewo na Dragos Sedlo. Teraz 12 km powolutku przez las i jest wypłaszczenie z drogowskazami. Stąd jeszcze 150 m drogą (na Prijevor) i po lewej mamy kamienny krąg a powyżej niego wiatę, zaś po prawej – schodząc po schodkach widzimy pomnik i źródełko. To właśnie tu, koło źródełka, zaczyna sie oznaczona biało czerwonymi kółkami ścieżka przez las. Znaki są (na razie) namalowane naprawde gęsto i docieramy dzięki nim do rozstaju dróg. Tu jeden namalowany szlak skręca w prawo, w dół. Natomiast drugi (na drzewie jeśli dobrze pamiętam napisane cyrylicą, że to droga na Prijevor) skręca w lewo, w górę, ale szybko znika – najpierw szlak – a momentami i ścieżka. Ale to właśnie nią należy iść.

Wrócę do tego jak to wyglądało u nas: Mieliśmy spore wątpliwości czy dobrze idziemy. Nijak się nic nie zgadzało z relacją, którą miałem ze sobą. Wychodzimy na wzgórze, z którego możemy zaobserwować całą okolicę, czytamy opisy, oglądamy wydrukowaną mapę, i stwierdzamy, że to nie tędy, że droga na szczyt prowadzi na pewno grzbietem górskim daleko stąd – na prawo od nas. Potem jesteśmy już pewni, że droga na szczyt jest jedna i znajduje się na grzbiecie górskim… na lewo od nas. A skoro ta jedyna droga jest gdzieś daleeeko na prawo, no chyba że na lewo, to w takim razie będziemy nieugięci i będziemy pruć przez puszczę przed siebie. W tym akurat przypadku teoria, że należy trzymać się raz podjętej decyzji sprawdziła się. Wychodzimy z lasu w miejscu zwanym Prijevor, a przed nami już tylko szczyt.

Znów zaczyna się znakowany szlak. Zasuwamy na górę. W pośpiechu w pewnym momencie spuszczam lawinkę kamieni, które śmigają koło Marka. Powinniśmy mieć kaski bo szlak robi się naprawdę stromy a skała krucha. Piarżyska się kończą a przed nami stroma ściana. Kijki lądują w plecaku i zaczyna się łatwa, przyjemna, ale nie do końca bezpieczna wspinaczka. Lecę na górę jak nakręcony, wychodzę tuż pod szczytem, wbiegam na niego, dotykam bośniackiej flagi, uf, udało się. Wracam zobaczyć co z Olą, Markiem i Łukaszem. Są już blisko końca ściany, pokonują ostatnie metry i już razem wychodzimy na szczyt, gdzie wyciągamy… uroczystego serbskiego melona. Na szczycie ciepło, bezwietrznie, po prostu idealnie.

Czas na kolejny skrót myślowy: schodzimy na dół. Tym razem po zejściu ze ściany podążamy w prawo – i zamiast lasem idziemy 8 km drogą do miejsca skąd zaczynaliśmy – z kamiennym kręgiem, wiatą i źródełkiem.
Rozkładamy namiot znów w tym samym miejscu, tzn. po środku tego kręgu. Jeszcze tylko obowiązkowo butelka wina dla uczczenia dnia i śpimy.

Sobota 13 VI

Rano wychodzimy z Dragos Sedlo na punkt widokowy na 80 metrowy wodospad Skakavec. Szkoda, że nie starczyło nam czasu na udanie się pod wodospad, ale trzeba było wybierać. My zgodnie stwierdziliśmy, że skoro tak fajnie poszło nam z Magliciem, to pojedziemy jeszcze do stolicy BiH – Sarajewa.

Parkujemy w centrum i zaczynamy zwiedzanie. Planowaliśmy spędzić tam od 1 do maks 3 godz., ale wyszło trochę inaczej. Oglądamy targowisko pełne pięknych rękodzieł. Ola fotografuje wystawy, Marek fotografuje dziewczyny, generalnie wszyscy szczęśliwi. Cóż, centrum Sarajewa jest urocze ale przed nami przecież długa droga więc po 2 godz. decydujemy się wrócić do auta. Ale do niego nie doszliśmy. Przy kawiarnio-księgarni słysząc polski język zaczepia nas ks. mjr Jerzy Niedzielski – kapelan wojskowy polskich sił EUFOR w Camp Butmir- bazie wojskowej koło Sarajewa. Z tego co się dowiedzieliśmy to to raczej nie pierwszy raz, kiedy ks Jerzy zaczepia na ulicy różnych ludzi, i dzięki mu za to! Wprawdzie w pierwszej chwili przychodzi mi na myśl, że może to jakiś naciągacz, ale towarzyszącemu mu żołnierzowi – Markowi ze Zgorzelca – dobrze z oczu patrzy. Więc usiedliśmy na chwilę. I tu ks. Jerzy całkowicie przejmuje inicjatywę. To dzięki niemu lądujemy w Caravanserai, gdzie oglądamy i dotykamy dywanów, których wartość sięga nawet 25 tys. zł. Dzięki niemu również poznajemy aktora z filmu Kusturicy nagrodzonego złotą palmą Cannes. A potem… to już zupełnie czujemy się jakbyśmy śnili. I nie chodzi o to, że możemy skorzystać w mieście z publicznej toalety – najstarszej chyba w całej Bośni (uruchomiona w roku 1530), lecz…

Wieczór spędzamy w przemiłym, niesamowitym towarzystwie ks. Jerzego, żołnierza Marka, sekretarza Nuncjusza Apostolskiego – ks. prałata Waldka, dr Ewy Klonowski oraz jej męża – Ireneusza.
O dr Ewie Klonowski chciałoby się powiedzieć, że można by książkę napisać. Tylko że… została już o Niej nie tylko napisana książka ale i również nakręcony film. W rolę Pani Ewy w filmie „Rezolucja 819” (z muzyką Ennio Morricone) wciela się Karolina Gruszka, natomiast książka autorstwa Wojciecha Tochmana nosi tytuł „Jakbyś kamień jadła”. Dr Ewa to światowej sławy antropolog, która (wcześniej m.in. na zlecenie Międzynarodowego Trybunału z Hagi) własnymi rękoma wyciąga z masowych mogił i składa tysiące ludzkich kości. To dzięki niej, po dokonaniu testów DNA, wiele rodzin może dokonać pochówku swoich najbliższych zaginionych i zamordowanych np. podczas wojny w latach 1992-1995.
W tak znakomitym towarzystwie, na tarasie na wzgórzu z widokiem na rozświetlone Sarajewo siedzimy do nocy. Potem zostaliśmy odprowadzeni na parking gdzie się pożegnaliśmy.

Wrażenia z tych dwóch dni przekroczyły wszelkie oczekiwania. Szczęśliwi, ale jednocześnie z żalem, że nie możemy zostać w Bośni i Hercegowinie dłużej, kierujemy sie w kierunku granicy z Serbią.

Czas na kolejny skrót myślowy: [SKRÓT]

– END –




Finlandia – Halti

Cel – Halti (1328 m n.p.m.) – niezdobyty

Kiedy – maj 2009

Kto – Dziku & Marcin & Ala & Marek & Aga & Dagmara & Łukasz & Ewa

Tekst– Dziku

Zdjęcia – Ala & Dziku & Marek & Łukasz

Halti leży daleko za kołem podbiegunowym, na samym koniuszku tego „kciuka” który się wrzyna w terytorium Norwegii. Jest to góra o kilku wierzchołkach, nas interesował ten mierzący 1324 m npm gdyż to on jest najwyższym punktem Finlandii. Na Halti weszliśmy od norweskiej strony. Nie było innego wyjścia, gdyż był zbyt napięty grafik wycieczki. Bo żeby wejść od strony fińskiej trzeba iść na szczyt 55 km w jedną stronę. Potrzebowalibyśmy na to kilku dni i sporo cierpliwości. A cierpliwość po to żeby się nie irytować kiedy Finowie będą nam się pukać w głowę i pytać gdzie narty zgubiliśmy. A od strony norweskiej zajęło nam to jeden dzień. Ale łatwo nie było. Po kolei:

Z planu dojechania autem pod samą górę nic nie wyszło bo o tej porze roku leży tam mnóstwo śniegu. Rozbijamy zatem obóz przy pierwszej zaspie na drodze. Rano, koło 8:30 ruszamy w drogę. Pewni siebie, bo po szwedzkiej zadymie co to takie Halti – pikuś.

No i maszerujemy w pustkowia. I co? I okazuje się, że z każdym kilometrem morale spada. Na dodatek obieramy zły kierunek i idziemy dodatkowe parę kilometrów prosto w… nazwaliśmy to „Masywem Białej Dupy”. A w tym masywie nie ma gór. Jest tylko pustka, paliki i ślady po skuterach śnieżnych. Tak nas to urzekło, że trochę czasu minęło zanim się opamiętaliśmy. Najtrafniej ujął to Marek: „Po co my tam szliśmy? Przecież to było widać, że tam nie ma gór”.

I tu grupa, która po wrażeniach z całokształtu wycieczki nie potrzebuje już człapać na ten fiński pagór stwierdza, że sobie go należy odpuścić. Nie ma się co dziwić, to co dotychczas zobaczyliśmy sprawiło, że szczyty – wcześniej główne cele – stały się jakby dopełnieniem wycieczki. Mimo to stanęliśmy, obejrzeliśmy widoczny na horyzoncie masyw (już ten właściwy), który oczywiście szlag by to trafił w większości chował się w chmurach, stwierdziliśmy, że baterie w GPSie pwinny wytrzymać jakąś ilość uruchomień, choć na chwilę, żeby odnaleźć właściwy kierunek i… ruszamy „na strzałkę”. My tzn. Ja, Marek i Łukasz. Chcemy powalczyć do ostatniej kropli herbaty w termosie. A w ogóle to się okazało się, że rakiety dodają mi +4 do obrony przed śniegiem, Łukasza różowy termos dodaje +4 do ochrony przed zimnem, a Marka przemoczone i teraz zamrożone na kość buty dodają +6 do walki z Finami na biegówkach.

Pewni siebie tniemy prosto w kierunku góry, po śniegu, po zamarzniętej tafli jeziora, po kamieniach, aż dochodzimy do chatki, z której właściwie dopiero zaczyna się podejście pod górę. Tu naszą grupę podstępnie rozbija kubek kawy, który powoduje, że w minutę po jego wypiciu łapiemy za chusteczki, rozbiegamy się bez słowa w 3 strony świata i nie wiemy czy się jeszcze zobaczymy. Na szczęście 10 minut później znów w komplecie siedzimy w chatce.

Po odpoczynku ruszamy na górę. Wkrótce brniemy na oślep w chmurze. Co jakiś czas uruchamiamy na chwilę GPS i sprawdzamy kierunek marszu. Po paru godzinach trafiamy w miejsce które wg współrzędnych spisanych jeszcze w domu z internetu powinien być fiński wierzchołek Halti. Niestety widzimy tylko postawiony pionowo kamień. Przez moment jeszcze łudzę się, że jest to oznaczony właściwy wierzchołek, ale trącony przez Marka kamień zakolebał się i okazał się zupełnie zwykłym kawałkiem skały. Naszła mnie myśl, że jeśli tak oznaczyli najwyższy szczyt Finlandii to ja sobie ten szczyt mogę na upartego do domu w plecaku zabrać.

Porobiliśmy sobie zdjęcia przy tym kamieniu. Na każdym zdjęciu pogrzebowa mina. Potem na wszelki wypadek sfotografowaliśmy inne kamienie w okolicy. Nie wiem po co, teraz mi nawet trochę wstyd jak sobie przypomnę jak łaziłem i klikałem foty każdemu kopczykowi. Z opuszczonymi głowami trzymamy się pilnie naszych śladów i wracamy. Widoczność zaledwie na kilkanaście kroków. Marek, podobnie jak i my pogodzony z klęską wyrywa do przodu i zauważamy, że po paruset metrach gubi ślady. A my zamiast krzyczeć idziemy posłusznie za nim. No i Marek sam nie wie czemu tak szedł, ale ważne, że usłyszeliśmy z mgły krzyk „HAAALTII!”. Dołączamy do Marka i już z triumfującymi minami klikamy sobie grupową fotę w najwyższym punkcie Finlandii.

Nie przeszkadza nam, że jest już 18:30 a przed nami co najmniej 20 parę km marszu. I tak jest jasno całą dobę. Odszukujemy nasze szczęśliwie zgubione ślady i okazuje się, że wcześniej przeszliśmy jakieś 50-70 metrów od wierzchołka. Lecimy na dół, znów posiłek w chatce i wzdłuż jeziora w świetle księżyca zasuwamy do namiotów. O 0:30, po 16 godzinach i pokonanych w tym czasie co najmniej 45 km drogi wróciliśmy do obozu.

Dziku

– END –




Szwecja – Kebnekaise

Cel – Kebnekaise (2117 m n.p.m.) – niezdobyty

Kiedy – maj 2009

Kto – Dziku & Marcin & Ala & Marek & Aga & Dagmara & Łukasz & Ewa

Tekst– Dziku

Zdjęcia – Ala & Dziku & Marek & Łukasz

– 2 V –

I znów podróż. Tym razem 1,5 tys. km cały czas w przepięknych sceneriach. Mijamy koło podbiegunowe i kierujemy się do Kiruny. Po drodze zwiedzamy na wpół roztopiony lodowy hotel i wieczorem jesteśmy w Nikkaluokta. Stąd rano ruszymy już pieszo 19 km pod Kebnekaise. Tzn. miało być 19 km, ale coś przekombinowaliśmy. Do przystani portowej było wszystko wg planu, a potem rozdzieleni na 2 czteroosobowe grupy brnęliśmy przez mokradła, potoki i śnieg po pas. Wrezultacie marsz zajął nam prawie 12 h. Zrozumieliśmy wtedy, dlaczego pani pracowniczka schroniska była tak zaskoczona kiedy powiedzieliśmy, że chcemy się tam dostać na nogach. Każdy normalny Szwed korzysta z helikoptera, który przez cały dzień kursuje w tę i z powrotem. Teren był trudny ale pogoda piękna. Przed snem chcieliśmy jeszcze podsuszyć się przy ognisku ale wtedy zaczęło się. W 3 minuty totalna zmiana pogody. Zawiało raz i drugi, spadła kropla, potem druga i lunął deszcz. Do tego zerwał się tak silny wiatr, że noc spędziliśmy trzymając rurki od namiotu, ja za jedną, Marek za drugą. Stwierdziłem, że w ten sposób nawet da się spać.

– 3 V –

Rano zakładamy mokre buty i ruszamy na górę. Niestety warunki są kiepskie. Szczyt cały w chmurach. Walczymy jednak ostro i mimo zerowej momentami widoczności docieramy do schronu, który jest tuż pod szczytem. Tu przeżywam niemały zgon, jednak makrela i czekolada stawiają mnie na nogi. Reszta trzyma się bez zarzutu. Od schronu pozostaje już naprawdę niewielki odcinek do szczytu, jednak nie udaje się nam pokonać go całego. Warunki są tak złe, że po kilkunastu minutach postanawiamy zawrócić. Decyzję o wycofie podjęliśmy jakieś 15 minut drogi od szczytu. Nikt z nas jednak nie chciał pokonywać tych ostatnich kilkudziesięciu metrów przewyższenia na ślepo, a chmury nie chciały się rozwiać nawet na parę sekund. Może tyle by wystarczyło by zlokalizować cel. Późnym wieczorem wracamy do namiotów gdzie czeka już na nas jedzenie i herbatka, przygotowane przez Agę.

– 4 V –

I znów do przejścia te feralne 19km. Tym razem jednak jest o niebo lepiej. Warunki przez te dwa dni bardzo się poprawiły, dużo śniegu stopniało i całą trasę pokonujemy w jakieś 8h. Pogoda tego dnia znów była piękna a szczyt swym widokiem w całej okazałości próbować drażnić nas zza pleców. Nie zauważyłem jednak, by ktokolwiek się tym przejmował i w doskonałych humorach wróciliśmy do samochodów.

– END –

Dziku




Słowacja i pierwsze starcie z Gerlachem

Cel – Gerlach (2654 m n.p.m.) – niezdobyty

Kiedy – grudzień 2008

Kto – Dziku & Marcin & Ala & Kajetan

Tekst– Dziku

Zdjęcia– Ala & Dziku

Piątek wieczór – debatujemy nad opisami w przewodniku i możliwymi drogami wejścia. Z debaty wynika tyle, że powinniśmy wcześnie wstać.

Sobota – budzik miał zadzwonić o 2:00 w nocy ale nie zadzwonił. Nie zawiódł za to kot, który o 2:05 podchodził do każdego z nas i trącał pyszczkiem póki nie wstaliśmy.

Parę godzin jazdy samochodem i jeszcze przed wschodem słońca ruszamy z plecakami do góry. Po paru godzinach torowania w głębokim śniegu docieramy do miejsca, w którym rozbijamy namioty i odpoczywamy. Zjadamy zamrożone kanapki i owoce, wypijamy napoje przełykając kawałki lodu. Potem wykorzystując resztę dnia wyszliśmy na rekonesans jutrzejszej drogi. Był to niezmiernie miły spacer, ale z rekonesansu wynikło tyle ile z debaty z poprzedniego wieczoru – czyli nic.

Późniejszym popołudniem chowamy się do namiotów gdzie panuje temperatura niezbyt przyjazna więc kładziemy się w śpiworach. Soki zamarzły już zupełnie więc topimy śnieg i gotujemy herbatę. W nocy temperatura spada do -15 stopni. Żeby jak najmniej narażać się na mróz urządzam sobie w śpiworze norę – takie M1. W nogach mam coś w rodzaju spiżarki, w centralnej komorze pokój dzienny, a w kapturze toaletkę (ale nie WC!). Do rana nagromadziłem tam tyle rzeczy że zaczynało brakować dla mnie miejsca.

Niedziela – korzystając z wiedzy wynikającej z piątkowej debaty i sobotniego rekonesansu przeprowadzamy atak szczytowy. Dochodzimy do miejsca na grani, skąd wyraźnie możemy dojrzeć oblodzony krzyż na szczycie. W chwili odwrotu znajdujemy się niemal na jego wysokości ale wciąż dzieli nas od niego około 100-metrowy odcinek grani. Więc dlaczego główny cel niezdobyty skoro był tak blisko? Myślę, że zejście o rozsądnej porze, w dobrym humorze, z pięknymi widokami w zachodzącym słońcu było dla nas zdrowsze i przyjemniejsze niż „klepnięcie” wierzchołka i ewentualne problemy wynikające z zapadnięcia zmroku. Cóż, miał to być nasz kolejny szczyt Korony Europy, taki na zakończenie „sezonu”, ale jest coś więcej – wielce pozytywne nastawienie i zapał by w następnym roku (czyli już od jutra!) realizować kolejne plany.

– END –




Liechtenstein – Grauspitz

Cel – Grauspitz (2599 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – październik 2008

Kto – Dziku & Michał & Marek & Robert & Ala & Paweł & Ola & Ania

Tekst– Dziku

Zdjęcia– Dziku & Ala

12 h podróży, 3 namioty, 2 auta, 8 opon, 6 wcyieraczek, 8 osób, 7 karimat, 5 mężczyzn, 3 kobiety… i 1 najważniejszy cel: Grauspitz.

Na szczyt ten – najwyższy w Liechtensteinie – nie prowadzi żaden szlak. Mimo niedużej wysokości czuliśmy duży respekt. Ostre i kruche granie, krótki dzień i tylko kilka znalezionych opisów wejścia, z czego niektóre w stylu:

In my opinion, a pair of competent climbers, with ropes and protection, are required to reach the Grauspitz. It has „razor” ridges to the east and west, and walls to the north and south. I think a roped team with protection can make it from the south, via the Schafalpli Bowl, or roped along the „razor” ridges on the east or west. In my opinion, the Grauspitz has no summit cross in order to keep climbers away. The Grauspitz is a serious mountain despite its „low” elevation.
Na szczęście wyprawa zakończyła się sukcesem, ale o trudnościach może świadczyć chociażby księga wejść na szczycie – poprzedniego wpisu dokonano 1,5 miesiąca przed nami, a sama księga została założona w 1992 roku i do 2008 ciągle jest w niej dużo wolnego miejsca.

Dzień 1

Na noc docieramy do miejsca zwanego Sucka położonego na wysokości 1373 m. Wszędzie nierówno. W końcu rozbijamy namioty na wzgórzu służącym jako pastwisko. W ciemnościach ślizgamy się na krowich gówienkach. Czujemy że są wszędzie, że nas otaczają (gówienka bo krowy już spały), ale jet tego pozytywna strona – będzie w nocy miękko.

Dzień 2

Moja zdolność, a właściwie niezdolność do czytania cudzych opisów wejść doprowadza nas do martwego punktu. Mimo że właścicielka schroniska (jedyna osoba napotkana tego dnia w górach) powiedziała że tędy „nach bank” nie wejdziemy to my stwierdziliśmy że wiemy lepiej. Napaleni weszliśmy na Naafkopf (2571) po czym… zatrzymaliśmy się na grani nad pionowym uskokiem – nie do pokonania.Podrapaliśmy się po główkach i postanawiamy wracać. Wstępujemy znów do schroniska i mówimy do Pani „yyy no dobra nie da się”. Nie odpuściliśmy jednak do końca i jeszcze tego samego dnia we mgle, deszczu i przeszywającym zimnie wchodzimy na Schwarzhorn (2574). Z tego szczytu już w zapadającym zmroku z chmur na chwilę wyłania się Grauspitz – jest tylko ok. 500 metrów od nas! Ten wypad posunął nas o spory krok do przodu. Już wiemy że jutro właśnie tędy będziemy podchodzić. Wracamy już w kompletnych ciemnościach, i co gorsza – przemoczeni i zmarznięci. To powoduje że robimy coś zupełnie dla nas nowego – zamiast wpakować się do namiotów nocujemy w pobliskim pensjonacie. Szok.

Dzień 3

Jak się okazało, tej nocy był pogodowy przełom. Warunki jesienne z dnia poprzedniego ustąpiły warunkom zimowym. I bardzo dobrze – nie zabłocę stuptutów. Wchodzimy ponownie na Schwarzhorn. Tym razem w 6 osób. I tym razem dookoła nas ośnieżone szczyty, piękna pogoda i dobra widoczność. Decydujemy się trawersować do grani łączącej Schwarzhorn z Grauspitzem. Potem granią i poniżej niej do samego celu. Dwoje z naszej szóstki odpuszcza. Na widok grani, na której jest miejsca akurat na kopytka kozic stukają się w głowę. Pozostała czwórka stosując zaawansowaną technikę asekuracji polegającą na balansowaniu ramionami posuwa się dalej. Powoli zbliżamy się do pierwszego wierzchołka Grauspitz. Potem jeszcze dosyć niebezpieczny moment – siodełko z nawisem – i stajemy na szczycie. Jupi!

– END –




Polska – Rysy

Cel – Rysy (2499 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – sierpień 2007

Kto – Dziku & Przemo & Ula

Tekst– Dziku

Zdjęcia– Dziku

Przemek, z którym byłem na zimowym kursie w Tatrach zaprasza do Zakopanego. Spędzają tam z Ulą urlop. Oczywiście nie mogę się oprzeć pokusie dorzucenia kolejnego, szóstego już szczytu do mojej Korony Europy. Miesiąc temu byłem na Ukrainie, a za parę tygodni wybieram się do Niemiec, więc miałbym na ten rok plan wykonany. Bo tak sobie postanowiłem, by w miarę możliwości zdobywać 3 szczyty rocznie.

Przyjeżdżam do Zakopanego w piątek, w sobotę wchodzimy do Morskiego Oka i ruszamy na szczyt. Widoków niestety nie doświadczyliśmy. Było mgliście i paskudnie zimno. Bliżej szczytu temperatura spadła poniżej zera, pomimo, że jest środek lata. Całą trójką wchodzimy na najwyższy szczyt Polski. Jest to mój nr 6. Cieszę się i już nie mogę się doczekać kolejnej przygody, bo już za 2 tygodnie będę próbował swoich sił w Alpach.

Jeszcze tego samego dnia wracam pociągiem do domu.

– END –




Słowenia – Triglav

Cel – Triglav (2864 m n.p.m.) – zdobyty

Kiedy – czerwiec 2008

Kto – Dziku & Michał & Marek & Tomek

Tekst i zdjęcia– Dziku