(KSP 4/32) Kotlina Kłodzka – Jodłowa Góra

Miejsce startu: Stary Wielisław
Dojazd: Mapa
Wysokość: 481 m n.p.m.
Dystans: 1,07 km
Przewyższenie: 19 m
Czas (parking-szczyt-parking): 00:16
Kto: Dziku, Asia
Kiedy: 27.12.2021 10:15

Na górze obeszliśmy młodnik i do auta. Żadnych oznaczeń, żadnych wrażeń.

trasa




(KSP 3/32) Góry Bardzkie – Szeroka Góra

Miejsce startu: Przełęcz Kłodzka
Dojazd: Mapa
Wysokość: 766,3 m n.p.m.
Dystans: 6,27 km
Przewyższenie: 366 m
Czas (parking-szczyt-parking): 01:30
Kto: Dziku, Asia
Kiedy: 27.12.2021 07:58

Rankiem wsiadając do auta termometr pokazał -16 stopni. Jednak w niczym to nie przeszkadzało, wręcz chłód jeszcze bardziej pobudzał do aktywności. Koło Szerokiej i Kłodzkiej Góry na drzewie odkryliśmy dziwne coś. Wysoko, wysoko na drzewie płachta z elementami drewnianej konstrukcji? Ktoś to tam wciągnął? Czy spadło z kosmosu?

Trasa




(KSP 2/32) Wzgórza Niemczańsko-Strzelińskie – Brzeźnica

Miejsce startu: Budzów-Kolonia
Dojazd: Mapa
Wysokość: 492 m n.p.m.
Dystans: 2,76 km
Przewyższenie: 124 m
Czas (parking-szczyt-parking): 00:29
Kto: Dziku
Kiedy: 26.12.2021 14:34

Zalesiony grzbiet w lesie wypełnionym drzewami.

trasa




(KSP 1/32) Masyw Ślęży – Ślęża

Miejsce startu: Sulistrowiczki
Dojazd: Mapa
Wysokość: 717,8 m n.p.m.
Dystans: 6,47 km
Przewyższenie: 448 m
Czas (parking-szczyt-parking): 01:06
Kto: Dziku
Kiedy: 26.12.2021 12:35

Pierwsza góra w tym projekcie! Mnóstwo animuszu. Podbiegi, zbiegi, itp. szaleństwa. Potrzebowałem dobrego wyniku dla dodania pewności siebie w dalszej części projektu.

trasa




Nowa Korona Sudetów Polskich

Równo miesiąc przed rozpoczęciem kalendarzowej zimy publikuję plan, który od jakiegoś czasu skrupulatnie przygotowywałem. Zaczęło się od tego, że wciąż powracały do mnie niezwykle pozytywne wspomnienia sprzed 11 lat. Wtedy to realizowałem projekt Zimowa Korona Sudetów, i w tym „sezonie” zapragnąłem powtórzyć podobną akcję. Za cel obrałem ponownie Sudety, lecz tym razem jedynie te, które leżą po stronie polskiej. Pozornie prosta sprawa ewoluowała do poważnego projektu, w którym wymagane było spędzenie szeregu wieczorów na studiowaniu map i materiałów.

W rezultacie powstała zupełnie nowa lista najwyższych wierzchołków leżących w osobnych mezoregionach na obszarze Sudetów. Dotychczasowe, powszechnie używane listy, które znajdujemy w Internecie pod hasłem „Korona Sudetów Polskich” posłużyły za bazę. Lecz nie znajdziecie drugiej takiej listy, jak ta, która powstała poprzez przestudiowanie wyników najnowszych badań i którą możecie już znaleźć na mojej stronie.

Do 21 grudnia biorę pod uwagę możliwość wprowadzania zmian w publikacji, jeśli zajdzie taka potrzeba. Potem przyjdzie czas na realizację planu w terenie i będzie to wymagało zupełnie innego wysiłku. Takiego, który kocham jeszcze bardziej i dzięki któremu pasjonuję się tematem gór. Nie zapeszając i nie zdradzając za wiele nadmienię, że w planie jest zdobycie wszystkich 32 gór w ciągu jednej zimy. Czyli podobnie jak 11 lat temu, kiedy to na zdobycie Korony Sudetów poświęciłem 10 niemalże kolejnych weekendów. Pomimo przygotowań, nieodłącznym elementem tego planu będzie improwizacja, chociażby dlatego, że trudno dziś przewidzieć, które górskie drogi będą w zimowych miesiącach przejezdne, a które nie.

Jeszcze serdeczne podziękowania dla Asi za to, że nie pozwoliła mi pójść na łatwiznę i kopnęła mnie w kierunku przeprowadzenia tego dochodzenia. Dziękuję Ci Asiu również za podzielenie się ze mną niezwykle cennymi materiałami. W rezultacie powstało nasze wspólne dzieło:

NOWA KORONA SUDETÓW POLSKICH

Oczywiście to część teoretyczna, ale już za miesiąc reklamówka w łapę i ogień! NA SZLAK!




Moje 4-tysięczniki – Cz.3 (i na razie tyle)

Część trzecia – od razu widać, że inna bajka niż niektóre z tych poprzednich akcji. Panujemy nad sytuacją, mniej więcej, na tyle na ile się da.

2019 – Weissmies, Lagginhorn

I tak miały wyglądać nasze wcześniejsze akcje! Z miasteczka na Lagginhorn wchodzimy w parę godzin. Jak? Można przeczytać w relacji. Oszukiwaliśmy, a jakże, ale taki był plan – lekko i szybko. Dlatego po raz pierwszy nie wziąłem namiotu i zakładałem, że jakoś to będzie. Ostatecznie nocki spędziliśmy z Maćkiem w opuszczonym budynku stacji kolejki wśród starych wagoników. Mieliśmy do dyspozycji nawet „nasz własny” ratrak. Ledwie zeszliśmy z Lagginhorn (4010 m) już następnego dnia rano staliśmy na Weissmies (4017 m). Lekko i szybko – da się? da się!
Pełna relacja tutaj.

Maciek na najbardziej emocjonującym fragmencie podejścia na Weissmies

2019 – Nadelhorn, Stecknadelhorn

Zaledwie 2 tygodnie po wyżej wspomnianej przygodzie jadę z Tomkiem i Agą z powrotem do Szwajcarii. Teoretycznie powinienem być doskonale zaaklimatyzowany a tu ZONK! Podczas zejścia ze szczytu skurcze żołądka powalają mnie na kolana. Jak widać na to nie ma się wpływu i trzeba się z tym pogodzić. Niemniej to kolejna porządna akcja – nagle okazuje się, że można przy pakowaniu urwać niemało kilogramów, a podczas podejścia można uzyskać takie czasy, jakie uzyskują Austriacy i Niemcy goniący niemal jedynie z bidonem i batonikiem. W zgrabny i zgrany sposób zdobywamy Nadelhorn (4327 m) oraz kawałek grani wraz ze Stecknadelhornem (4241 m). Bez strachu i bez wypruwania flaków.

Na Stecknadelhorn (daleko w tle Matterhorn)

2021 – Dom

No i finalnie Dom (4545 m). Napatrzyłem się na tego kolosa podczas podejścia na Stecknadelhorn i zapragnąłem na niego wejść. Po 2 latach udało się, i to w sposób jakiego się nie spodziewałem. Na Dom pojechaliśmy jedynie we dwóch (jak nigdy do tej pory) i na dodatek pojechałem z kimś, kogo kompletnie nie znałem. Od pobudki w poniedziałek rano czułem, że wszystko jest tak, jak powinno być. Nie przejąłem się całkowicie zakorkowaną S8 i pojechałem spokojnie przez wioski. W Legnicy na parkingu spotkałem człowieka, którego pierwszy raz zobaczyłem na oczy i wciąż czułem, że wszystko jest ok. W takim samym stanie zakładaliśmy obóz wysoko w górach a następnego dnia zdobyliśmy szczyt, by następnie wracać blisko dobę do Polski (wypadki i korki!). Pewnie, że upociliśmy się, że woda z lodowca była mętna, że na podejściu sypały się kamienie a na grani Tomka żołądek odmówił posłuszeństwa… Ale w tym wszystkim był spokój i życzyłbym sobie więcej takich wyjazdów!

Dom (4545) – pod samym szczytem




Moje 4-tysięczniki – Cz.2 (z 3)

Druga z trzech części opisująca te wyjazdy, na których osiągnęliśmy pułap powyżej 4 tysięcy metrów. Pierwsza opisana tutaj.

2012 – Matterhorn

Góra marzenie, szczególnie dla Pawła. Ale ja, po tym jak zobaczyłem na jej zboczach opad papieru toaletowego wiedziałem, że będzie przesrane. Przedziwny widok – rolki były rozsiane na dużym obszarze, prawdopodobną przyczyną był upadek jakiegoś pakunku z helikoptera transportującego towary do schroniska. A co do samej wspinaczki – nie byłem gotów, zatem z każdym metrem w górę rosła moja obawa, w jaki sposób zejdę. Poza tym czułem się tam mentalnie bardzo źle. Podobnie czułem się jedynie na Gerlachu, ale to właśnie na opisywanym tu wyjeździe upewniłem się, że cierpię na alergię: nieleczoną (może nawet nieuleczalną), a w dodatku w zaawansowanym stadium alergię na… przewodników wysokogórskich.
Zawracamy z Agą i Bocianem będąc stosunkowo niedaleko szczytu. Paweł (a jakże!) i Tomek wchodzą na wierzchołek.
Pełna relacja tutaj.

Wejście na Matterhorn

2013 – Breithorn

Przed wyjazdem Paweł pisze: „Pogoda nie wygląda źle, a na weekend się klaruje. To minus 30 da nam w dupę ale przynajmniej komarów nie będzie.”
No i dało w dupę, zresztą jak zwykle zimą w Alpach. Dymamy z super ciężkimi plecakami po stokach narciarskich ustępując po zmroku miejsca ratrakom. Pierwszy nocleg spędzamy w opuszczonym budynku nieczynnej stacji kolejki. Rozkładamy w środku na betonowej podłodze namioty. Jest okropnie zimno, nieprzyjemnie, każda cząstka ciała krzyczy: „jest mi źle, chcę do domu”. Ale nie poddajemy się, dochodzimy do plateau pod Breithornem. W nocy temperatura spada poniżej -30 stopni (na termometrze kończy się skala). W śpiworze jest ok, ale wyjście z niego, żeby się wysikać, stopić śnieg, ugotować, zjeść, nie daj Boże założyć buty – katorga. Wystawieni na maltretujące nas zimno zmuszamy się do wyjścia i zdobywamy Breithorn. Już widzimy, że Aga na tym wyjeździe jest terminatorem. Jeszcze tego samego dnia próbujemy dostać się do schronu pod Polluxem ale kapitulujemy, pomimo nieludzkiego wysiłku Agi i jej torowania w głębokim śniegu. Alpy zimą wykańczają. Chociaż wracamy zadowoleni, to jak zwykle z postanowieniem: nigdy więcej Alp o tej porze roku.
Pełna relacja tutaj.

Aga na szczycie Breithorn

2015 – Gran Paradiso

Relacja Marcina w linku poniżej mówi wszystko. Absolutnie jeden ze wspanialszych wypadów w gościnnym, ale genialnym składzie. Gran Paradiso jest tu wybrany jedynie jako szczyt przypadkowy – aklimatyzacyjny. Inna sprawa, że Marcinowi pęka mocowanie raka przy podejściu. Ale co tam, w myśl zasady: „nie dziaduj, zwiąż drutem” Marcin robi jakąś prowizorkę i nie tylko zdobywa Gran Paradiso (4061 m), ale w następnych dniach zdobywa Mont Blanc niełatwą „Drogą Papieską”.
Pełna relacja tutaj.

Na Gran Paradiso

2015 – Mont Blanc

Tak, tak, to ta sama droga co w 2009 roku. Tylko, że lodowiec jest w jeszcze gorszym stanie niż wtedy. I znów poza nami nikt tą drogą nie pakuje się na szczyt. Ale 3 ekipy tędy schodzą i to nam pomaga, bo dodaje choć odrobinę punktów do morale. Trudności są poważne, zarówno podczas wyszukiwania drogi przez poszczeliniony lodowiec, podczas kłopotliwego podejścia na przełęcz, a potem na oblodzonej, ostrej jak nóż grani. Przy tym wszystkim samo człapanie po połączeniu naszej trasy z drogą normalną na najwyższy szczyt Alp to bułka z masłem.
Pełna relacja tutaj.

Zejście z Mont Blanc. Marcin pokazuje „kciuk do góry” – jest OK

2015 – Barre des Ecrins, Dome de Neige

Jeszcze tego samego lata 2015-go roku organizujemy wyjazd na najbardziej odległy na zachód 4-tysięcznik. Sam dojazd zajął nam 2 dni. Skład podobny jak na Monte Bianco 2 tygodnie wcześniej (akapit powyżej), tyle, że bez Marcina. Barre des Ecrins (4102 m) to piękny szczyt, a widziany z drogi podejściowej lodowcem to widok wręcz urzekający. Ze zdobyciem wierzchołka poradziliśmy sobie całkiem dobrze, a trasa nie była łatwa. Krótko po naszym powrocie dowiedzieliśmy się, że lawina seraków zabiła tam kilkoro wspinaczy. Mogły runąć, gdy przechodziliśmy pod nimi, lecz runęły tydzień później. Na takie rzeczy nie mamy wpływu. Chcąc zminimalizować takie ryzyko do zera musielibyśmy zrezygnować z tego typu wyjazdów, a to już by było dla nas za wiele.
Pełna relacja tutaj.

Barre des Écrins (4102 m)

2017 – Allalinhorn

No i na koniec tej części Allalinhorn (4027 m). Jeszcze raz dla przypomnienia, bo jak widać niektórzy po Breithornie zapomnieli, że zimą na 4-tysięczniki się nie jeździ. Ten zimowy wypad to obraz tego, jakie są efekty, gdy za organizację zabierze się napalona pierdoła. I choć minęło parę lat, to nadal nie znalazłem nikogo, na kim mógłbym powiesić psy i zwalić winę. Co ja myślałem sobie podczas planowania i nawet już podczas samej akcji górskiej – nie wiem. Skończyło się adekwatnie, czyli lotem helikopterem. Szczyt został zdobyty, ale to nie był styl, który chcę uprawiać, dlatego umieszczam ten epizod na koniec drugiej części, jako pewnego rodzaju zamknięty rozdział.
Pełna relacja tutaj.

3-ci dzień w Alpach zimą. I to w znośnych warunkach (murowany schron), a nie w namiocie.




Moje 4-tysięczniki – Cz.1 – Nibyalpinizm

Wracam myślami do naszych historycznych wypadów alpejskich. W tym cyklu skupię się na szczytach 4-tysięcznych. Jest to bez wątpienia wyjątkowa kategoria, ponieważ oprócz wszystkich zagrożeń związanych z turystyką wysokogórską tutaj dochodzi jeszcze jeden aspekt – choroba wysokościowa. Jak to dziadostwo potrafi dać po łbie ten się przekona, kto wylezie z namiotem na 4200 metrów i spędzi tam noc. Zatem czy warto? Warto!

2008 – Mont Blanc

Jest rok 2008, zatem minęły 3 lata, od kiedy dowiedziałem się o istnieniu wysokich gór. Mam już na koncie jeden 3-tysięcznik i jest nim Grossglocnker. Do tego byłem już na Zugspitze w Niemczech i Triglavie w Słowenii. To nie przypadek, że są to najwyższe szczyty w danych państwach. Od roku 2006 moją obsesją jest Korona Europy. I stąd wybór kolejnego celu – Mont Blanc (4810), który jak wiadomo jest najwyższym szczytem Francji. Na ten wypad jadę z Damianem i Krzyśkiem, których przypadkowo poznałem na szlaku w Tatrach. Mamy podobny poziom doświadczenia jeśli chodzi o alpejskie 4-tysięczniki i jest to poziom zerowy. 3 napalonych górskich wariatów w Chamonix – to musiało się powieść. Szczyt zdobywamy takim samym stylu, jaki był nasz poziom kompetencji. A zejście o ile pamiętam to już była totalna improwizacja. Ale i tak zdecydowanie świetne wspomnienia dominują nad wstydem wynikającym z błędów górskiej młodości. Podjęliśmy się wyzwania i podołaliśmy! Jedyne o czym chciałbym zapomnieć, to ta sesja pod Vallotem… Blisko 4400 metrów n.p.m. a ja stoję bez koszulki na tle szczytu Mont Blanc i mówię: „zrób mi zdjęcie, ale takie na Naszą Klasę”.
Pełna relacja tutaj.

„Zrób mi zdjęcie, ale takie na Naszą Klasę”

2009 – Mont Blanc

Nadal zmaniakowany Koroną Europy: skoro można przyjąć, że Mont Blanc (4810) jest najwyższym szczytem nie tylko Francji, ale i Włoch, to proponuję, żeby wejść na niego od strony włoskiej! To na tym wyjeździe poznaję Tomka, z którym do dziś tworzymy najbardziej zgraną paczkę. Ekipa, jaka się tym razem zebrała jest w ogóle tak duża i ciekawa, że można by tu się długo o każdym rozpisywać. No i ta trasa! Cóż za lodowiec, cóż za grań! Niezwykła przygoda i wielka duma, że tak sobie poradziliśmy. Szczyt zdobywam z Marcinem, Tomkiem i Laurą. W tym czasie Marek i Michał wchodzą od strony francuskiej. Zatem 6/6 na szczycie – imponujący wynik zważywszy na nasze nikłe doświadczenie.
Pełna relacja tutaj.

2010 – Dufourspitze

Mój rytm życia nadal wyznacza Korona Europy. W tym momencie mam już na koncie około 25 najwyższych szczytów europejskich państw, zatem czas na Szwajcarię i Dufourspitze (4634). Na ten wypad dołączamy się z Tomkiem i Laurą do ekipy górników ze Śląska. Niezwykły koloryt i żywioł, i jakże dziś żałuję, że nie napisałem relacji z tego wyjazdu! Takie wspomnienia powinny być zarchiwizowane, zabezpieczone, zapieczętowane. A może da się to jeszcze odtworzyć? Ludziska, było nas tam 7 osób – ktoś musi coś pamiętać, odezwijcie się! A co do formy i stylu zdobywania szczytu – no cóż, pamiętam, że był to styl oblężniczy, niczym na Nandze Parbat zimą.

Stary adres zawierał kropkę, ale usunąłem, żeby nie było zmyły

2011 – Zumsteinspitze, Signalkuppe, Parrotspitze, Ludwigshohe, Corno Nero, Balmenhorn, Piramide Vincent, Liskamm East

Wyjazd magiczny, nie do opisania i nie do powtórzenia. W wyniku perturbacji na 1,5 doby zostaję sam w namiocie na wysokości około 4200 m n.p.m. Wchodzę wtedy samotnie na siedem 4-tysięczników, z czego na jednym z nich siedzę o zachodzie słońca i kontempluję. Potem jeszcze wspólnie z Pawłem dokładam do kolekcji Liskamm. To były chwile, dla których się żyje, i które prawdopodobnie mają wpływ na resztę życia.
Relacja Agi tutaj, a Liskamm tu.

Piękna lista, piękny rezultat osiągnięty wspólnie z Agą i Pawłem

2012 – Mont Blanc, Dome du Gouter

Część pierwszą zacząłem od Mont Blanc i zakończę na Mont Blanc. Podczas tego wejścia zadbałem, by stanąć w najwyższym punkcie kopuły Dome du Gouter (4304). Nasza zimowa akcja z lutego 2012 roku jest do dziś najczęściej wyświetlanym wpisem z mojej strony. Bo zdobywanie najwyższego szczytu Alp zimą to nie przelewki. Raz to zrobiłem i kiedy o tym myślę, to wolę nawet nie myśleć. Mogliśmy tam zginąć, ale nie zginęliśmy, a pozostały wspomnienia z dokonania czegoś wyjątkowego, chociaż ja sam na szczycie nie stanąłem z powodu odmrożonych palców u nóg. Niemniej akcja nieziemska poczynając od samego wyjazdu do powrotu (Corsa vs. Krzyż pokutny!). Wielkie gratulacje dla Agi i Pawła. Złoty wiek Dream Team’u!
PS. Przeglądając po blisko 10 latach zdjęcia z tego wypadu wyrwało mi się głośne: „JA PIERDOLĘ”.
Pełna relacja tutaj.

Mont Blanc w lutym 2012 – ależ tam było zimno!




Planowanie w pigułce (inspirowane przez Razem na Szczyty)

Tekst powstał pod wpływem inspiracji, próśb, a nawet przymusu (choć bez użycia siły fizycznej) ważnej dla mnie osoby. Miał skupić się na temacie planowania wyjazdów z osobami z niepełnosprawnościami ruchowymi lub sensorycznymi. Jednak po moich paroletnich doświadczeniach (dzięki udziałowi w projekcie „Razem na Szczyty”) nie istnieje dla mnie coś takiego jak podział na osoby „niepełnosprawne” oraz „pełnosprawne”.

Zdobycie jakiegokolwiek szczytu wiąże się z odpowiednim zaplanowaniem i przygotowaniem. I nie ma tu specjalnie znaczenia czy uczestnik ma „udokumentowane” niepełnosprawności ruchowe, sensoryczne, czy też żadnych takich stwierdzonych nie ma. Każdy z nas ma określone ograniczenia i należy je brać pod uwagę.

Są osoby, które bez orzeczonej niepełnosprawności nie są w stanie przejść drogą 200 metrów pod górę oraz są osoby, które pomimo skrajnie ograniczonej zdolności widzenia przekraczały lodowcowe szczeliny i wspinały się skalnymi graniami na alpejskie szczyty.

Osobiście uważam, że osoby, które brały udział w projekcie „Niepełnosprawni w Górach – Razem na Szczyty” cechował nie tyle nawet wysoki, co wprost niezwykły poziom motywacji. Motywacji, która pozwalała dokonywać rzeczy, które do dziś powodują u mnie ściśnięcie gardła i łzy wzruszenia w oczach. Osobiście, podczas tych doświadczeń utwierdziłem się w przekonaniu, że nie ma różnicy, czy planuje się wejście na szczyt z osobą „niepełnosprawną”, czy osobą „zdrową” (co to znaczy?). Pozorne ograniczenia fizyczne i sensoryczne nie mają żadnego odzwierciedlenia na polu walki, gdzie liczy się przede wszystkim mentalne nastawienie do wyzwania!

Nawet nie będę się przyznawał, ile czasu Ania prosiła mnie o poniższy tekst. I jak to czasem bywa – coś, do czego zbieramy się przez bardzo długi czas – załatwiamy w pół godziny. Tyle mniej więcej zajęło mi napisanie tekstu, który tu zamieszczam. Ile to było dokładnie – nie wiem, bo po prostu usiadłem i to napisałem, by 2 dni później wysłać to do Ani. Te 2 dni zbierałem się, żeby tekst przeczytać i przeredagować, ale dałem sobie z tym pomysłem spokój, ponieważ bałem się znów zawiesić i zapętlić w próbach dodawania wyjaśnień do poszczególnych akapitów. Koniec końców, powstałaby pewnie książka sklasyfikowana w kategorii: Literatura Wojenna oparta na Faktach (Autentycznych) z domieszką Filozofii i Teologii, będąca niejako połączeniem Romantyzmu z Książką Kucharską w tonie Podróżniczo-Poradnikowym. Ale do rzeczy:
Cel

Na wstępie należy określić cel. Znając cel znamy jego położenie, a to ma kluczowe znaczenie w planowaniu wyjazdu bo określa, czy np. można pozwolić sobie na dojazd do punktu wyjścia komunikacją publiczną, czy lepiej skorzystać z samochodu. Pamiętajmy, że jeśli uzależniamy się od pociągu lub autobusu to sprawa się komplikuje, ponieważ musimy dokładnie zaplanować powrót – na określoną godzinę w określone miejsce.
O której wyjechać? Dzień przed? Czy w ten sam dzień kiedy wychodzimy w góry? Żeby odpowiedzieć na to pytanie musimy znać kilka szczegółów trasy.

Przewyższenie i dystans

2 kluczowe dane wejściowe to: ile musimy pokonać przewyższenia od punktu startu (parking, dworzec lub miejsce noclegu) do szczytu, oraz jaki mamy dystans do pokonania. I tu wszystko rozbija się o dotychczasowe doświadczenia. Jeżeli jest to nasz pierwszy wyjazd w góry, to będzie nam ciężko coś przewidzieć. Pozostanie wtedy podpytać osób, które daną trasę przeszły, lub wyczytać w dostępnych w Internecie historiach w jaki sposób i w jakim czasie inni zdobywali daną górę. Ze znalezionych relacji można wyczytać bardzo wiele. Nawet jeśli osoby, które zdobywały daną górę przed nami nie miały tych samych dolegliwości, to zawsze można wyciągnąć wnioski będące wypadkową doświadczeń innych. Ktoś mógł trasę przebiec w 2,5 godziny, ktoś inny szedł w obcierających butach 6 godzin, a jeszcze inny zdobył tę górę w 9 godzin, ale szedł z dwójką przedszkolaków. Różne doświadczenia różnych ludzi dają nam pewien pogląd i możliwość porównania do własnej sytuacji.

O niebo łatwiej jest wtedy, kiedy regularnie chodzimy po górach. Sprawa jest wtedy jasna: skoro uwzględniając wszelkie obiektywne czynniki oraz moje ograniczenia wiem z doświadczenia, że jestem w stanie w godzinę pokonać 500 metrów w pionie a do tego kilkakrotnie przeszedłem z plecakiem 25km w ciągu paru godzin, to równanie jest proste. Sprawdzam na mapie ile czeka mnie do pokonania mH (w pionie) oraz ile km (dystans) dzieli mnie od parkingu na szczyt i już wiem, ile mniej więcej może zająć mi droga do celu. Dla bezpieczeństwa można założyć, że droga w dół zajmie tyle samo, chociaż z tym bywa różnie i wynika to z trudności terenu i indywidualnych predyspozycji (jedni niemal w każdym terenie schodzą bardzo powoli, a inni zbiegają w tempie ekspresowym). Jeśli masz wątpliwości, to dla własnego bezpieczeństwa potrzebny czas szacuj zawsze z zapasem!

Pożywienie i pogoda

Jeżeli wychodzi z tego, że czeka mnie 9-cio godzinny marsz to wiem już bardzo wiele. Wiem, że muszę zabrać ze sobą jedzenia na cały dzień, lub sprawdzić czy jest po drodze schronisko, w którym można zakupić obiad. Jeżeli decydujemy się na posiłek zakupiony po drodze to uwzględnijmy czas oczekiwania na podanie posiłku, który upłynie od momentu złożenia zamówienia. Może się okazać, że stracimy w tym wariancie kolejną godzinę, w której nie pokonamy ani metra w górę. Jeśli mowa o jedzeniu, to oczywistym jest, że należy też zadbać o nawodnienie organizmu (również zimą!).

Zanim zacząłbym przygotowywać bułki na drogę oraz termos z herbatą sprawdziłbym prognozę pogody. Polecam strony meteoblue.com oraz yr.no. W drogę wyruszymy tylko wtedy, kiedy mamy pewność (lub prawie pewność), że zapowiada się ładna pogoda. Oczywiście może się zdarzyć, że świadomie wybierzemy dzień, w którym ta pogoda nie będzie taka, jaką sobie wymarzyliśmy. Ważne jednak, żebyśmy na zapowiadane warunki byli przygotowani i żebyśmy wszystko robili świadomie. Inaczej zniesie marsz w przemoczonym ubraniu wysportowana osoba, która po ulewnym deszczu zbiegnie w 45 minut do samochodu i przebierze się w suche ubrania. Inaczej natomiast odczuje to ktoś, komu ten sam odcinek zajmie 3 godziny w wietrze i ulewnym deszczu. Takie doświadczenie może skończyć się poważnym wychłodzeniem organizmu.

Długość dnia to kolejny aspekt, o którym nie można zapomnieć. Czym innym jest planowany margines błędu w dniu, kiedy słońce zachodzi o 21-wszej, a czym innym jest wędrowanie na szczyt w listopadowy weekend, kiedy przy pochmurnej pogodzie ciemno robi się już o godzinie 16-tej. W obydwóch przypadkach zalecałbym zabranie ze sobą czołówki. Lepiej, żeby czołówka stała się po prostu nieodłączną częścią ekwipunku. Tak jak i apteczka zawierająca przynajmniej bandaże, opatrunki jałowe, gumowe rękawiczki, środki przeciwbólowe, folię NRC oraz zwykłe plastry na przysłowiowe odciski. Plus oczywiście te leki, które towarzyszą nam na co dzień ze względu na specyficzne dolegliwości.

Podsumowując

Podsumowując w obrazowy sposób, to jeśli wiemy:
– gdzie szczyt jest położony
– jaka jest wysokość szczytu
– jaki dystans dzieli nas z dostępnych miejsc wyjścia i dostępnymi szlakami do celu
– jakie są nasze możliwości fizyczne
Możemy na tej bazie świadomie wybrać miejsce, z którego będziemy zdobywać szczyt (może to być droga najkrótsza, najdłuższa, o najmniejszym przewyższeniu, mniej kamienista od innych, najbardziej uczęszczana i przetarta lub też odwrotnie – najbardziej „dzika”).
W dalszej kolejności możemy wybrać najbardziej odpowiednią opcję logistyczną: dotarcie do miejsca wyjścia rano lub w przed południem, prosto z miejsca zamieszkania lub po zarezerwowaniu noclegu w okolicy. Możemy oszacować, co będzie się działo po powrocie do samochodu – czy będzie ktoś, kto będzie w stanie poprowadzić samochód do domu, czy może warto jednak dla bezpieczeństwa wynająć pokój również na tę noc PO zdobyciu szczytu.

Plecak

Co ze sobą zabrać? Wspomniałem o czołówce, prowiancie i apteczce. Do tego mapa. Może jakieś wydruki? Opisy trasy? Przydatne są aplikacje, dzięki którym śledzimy postępy naszej wspinaczki i jesteśmy w stanie stwierdzić, czy wszystko idzie zgodnie z planem, czy tez coś idzie nie tak (np. wyjątkowo ślamazarne tempo). Nawet, jeśli dzień zapowiada się ciepły polecam zawsze mieć przy sobie kurtkę przeciwwiatrową/przeciwdeszczową oraz jakąś bluzę (np. polarek) lub sweter, a także czapkę z daszkiem na wyjątkowo upalne dni.

Towarzystwo

Upewnijmy się, że osoby z którymi jedziemy to osoby, na których można polegać. I tu znów nie ma lepszego rozwiązania jak to, że po prostu trzeba jeździć i wszystkiego i wszystkich doświadczać. W takim samym stopniu dotyczy to poznawania innych jak i poznawania siebie samego. Nigdzie nie zorganizujemy lepszego sprawdzianu dla swojej lub innej osoby jak tego, który się odbywa w terenie, na polu walki.

Epilog

Dlatego nie bójmy się popełniania błędów. Nie bójmy się porażek, zmarznięcia, zabłądzenia, konfliktu, głodu, pragnienia, skrajnego zmęczenia. Byleby nie przekroczyć pewnej granicy, kiedy to sytuacja wymyka nam się spod kontroli. To są wszystko doświadczenia, które nas uczą wyciągania wniosków (a już najlepiej, jakby były to wnioski pozytywne). Jeśli coś poszło nie tak, nie porzucajmy myśli o osiągnięciu celu, lecz „przemielmy” to sobie na spokojnie w głowie i odpowiedzmy na pytanie: „co zrobić, żeby następnym razem poszło lepiej?”.




Böses Weibl (3119 m) – w stylu Swift Solo (wstępniak)

Napis na szczycie:
Von allen seiten umgibst du mich gott und haltst deine hand uber mir. [Ze wszystkich stron otaczasz mnie Boże, a dłoń swą trzymasz nade mną.]

18 IX 2020

Podróż

Dojazd do Austrii to nam nie wyszedł za bardzo, bo jak wyjechaliśmy o 19-tej z domu, tak o 11-tej następnego dnia byliśmy u celu. Wprawdzie po drodze zaliczyliśmy przesiadkę w Kamieńcu do auta Tomka, a potem odwieźliśmy dzieci pod Kłodzko z przerwą na kanapki, ale to co potem się działo to i tak był ewenement.
Tomek to najlepiej podsumował:
– Dobrze, że nie jechał z nami nikt nowy, bo by pomyślał: „porąbało ich, zmieniają się za kierownicą co parking”.

Tak to właśnie wyglądało: kto by nie wsiadł za kierownicę, to po 5km już szukał parkingu, żeby stanąć i się zmienić. Zatem zamiast na 8-mą to dojechaliśmy na 11-tą, a dopiero o 12-tej ruszyliśmy na szlak.

Szlak

Szlak podobnie jak to było w zeszłym roku pozostawał oficjalnie zamknięty. Ale my podobnie jak rok temu postanowiliśmy nim przejść, zresztą był on ładnie uprzątnięty i wygodny porównując do tego co było kiedyś. Do Lesachalm docieramy bardzo szybko bo zaledwie w 1h20′. Następnie idziemy w górę doliny do wysokości 2020 m n.p.m. i tu rozbijamy namiot. Odpoczywamy, jemy obiad, no i ja widzę, że Tomek z Agą są coraz bardziej w „kawusiowej” formie, podczas gdy mnie jak zwykle nosi. W końcu oświadczam, że idę na spacer, ale nie wiem na który ze szczytów, prawdopodobnie na żaden ze względu na późną porę.
Jest 15:20, więc raczej jest to pora ostatecznego powrotu niż wyjścia w górę. Już po 150 metrach żałuję, że się dokładnie nie określiłem.

Böses Weibl (3119 m n.p.m.)

Na Roter Knofp bez liny i z perspektywą powrotu po ciemku nie pójdę, zatem pójdę w kierunku Böses Weibl. Tylko czemu tego nie powiedziałem ekipie? A co jeżeli gdzieś tam rozbiję łeb, albo złamię nogę? Mogliby wiedzieć na którym dokładnie szlaku jestem, lub – tak jak teraz – będą musieli się zastanawiać i zgadywać gdzie się udałem. Nawet jeśli są to dwa szlaki do wyboru, to po co zostawiać margines błędu i niedomówień?!

Wszelkie troski jednak mijają, bo czuję, że jestem w żywiole. Idę (nie biegnę) szybko, bez odpoczynku i bez przystanków, a setki metrów podejścia umykają spod nowych butów. Tymczasem ja nawet nie czuję zmęczenia i dopiero niedaleko przełęczy uświadamiam sobie, że nie mam przyśpieszonych ani oddechu ani bicia serca. Idę w górę i odpoczywam, wspaniale rozruszany po zeszłotygodniowych Tatrach. Już o 16:55 robię zdjęcia na szczycie. Trasę od namiotu, czyli 5,5 km oraz 1100 mH w górę pokonałem w 1h35′, co daje jakieś 700mH na godzinę.

Styl

Cieszę się, że mając bloga mogę wrócić do czasów, kiedy na niemal każdy szczyt w Alpach szykowałem zaciężną ekspedycję z zakładaniem obozów. Mogę stwierdzić dzięki temu zmianę jaka zaszła. Dziś, w przypadku łatwo dostępnego 3-tysięcznika, zamiast dziesiątek zbędnych rzeczy, zakładam adidasy oraz chowam batonik i czołówkę do kieszeni (czołówki nie użyję).
To była dobra rozgrzewka, bo jutro czeka nas to właściwe wyzwanie – południowo-zachodnia grań Glödisa. Tam nie będzie tak hop siup.

Tekst: Dziku




Korona Sokołowska

Rzecz miała miejsce 24 października 2020 roku.

Alpy

Spakowaliśmy się na wyjazd w Alpy – raki, lina, sprzęt biwakowy, a potem z niepokojem sprawdzamy prognozy, obawiając się zagrożenia ze strony żywiołów. Zagrożenie przyszło jednak z innej strony, bo z powodu wirusa wjazd do Niemiec jest utrudniony. No cóż, nie mogę spędzić z żoną weekendu w namiocie na lodowcu, ale uświadamiam sobie, że w ostatnich dniach zaliczyłem 2x Ikeę, 2x Castoramę i 2x Decathlon. Czyli logicznie rozumując na chorobę najbardziej narażeni jesteśmy w terenie odludnym, za to bezpieczniejsze zdecydowanie są kolejki w Ikei.

Tatry

Decydujemy się zatem pojechać w Tatry Słowackie. Odpalam silnik, wyjeżdżam za bramę i jeszcze łapiąc WiFi rzucam okiem w Internet. A tam – na Słowacji zakaz wychodzenia z domu bez świeżego negatywnego wyniku testu na Covid.

Karkonosze

Wybieramy zatem opcję Czeskich Karkonoszy. Wspinać się tam nie będziemy, ale układamy sobie długą trasę po szlakach, po których jeszcze nie chodziliśmy. Suniemy przez A4, zjeżdżamy na Strzegom i żartujemy sobie, że jesteśmy już bardzo zmęczeni, bo byliśmy dziś w Alpach i Tatrach. I wtedy Asia dostaje informację, że do Czech w celach turystycznych wjechać nie wolno.

Góry Suche i Kamienne

Zawracamy i skręcamy na Żarów i wtedy pada ostateczna decyzja: Andrzejówka i Korona Sokołowska. Do zdobycia jest 10 gór jednego dnia, co jest już samo w sobie zacnym celem. Dodatkowo Asia rzuca temat, by przy okazji załatwić inny temat – zdobycia 40 punktów GOT jednego dnia. To by ułatwiło jej spełnienie wymogów do przystąpienia do egzaminu o wyższy stopień przewodnicki. Ja lubię korony, Asia potrzebuje punkty, a Aga to już w ogóle zmotywowana chęcią…

…zakosztowania normalności i zapomnienia choć na chwilę o ogólnoświatowej pandemii strachu i absurdów, czyli podsumowując: zdążyć zanim znów zamkną lasy!

Trasy opisywać ze szczegółami nie zamierzam, bo to każdy może sobie samemu zaplanować i zrealizować we własnym zakresie. Jednak z Sokołowskiem i okolicą wiąże się wiele interesujących historii. Zapraszam na stronę prowadzoną przez Marka Hostyńskiego.

„KORONA SOKOŁOWSKA to propozycja trasy okrężnej po Górach Suchych, które otaczają Sokołowsko (zwane Śląskim Davos). Trasę możesz przejść w jeden dzień, weekend lub trzy lata, wszystkie techniki dozwolone. Na stronie znajdują się też propozycje innych tras.
Wykaz szczytów, kolejność przypadkowa.
Włostowa 903
Stożek Wlk 841
Bukowiec 898
Suchawa 928
Katarzyna 713
Waligóra 936
Kostrzyna 906
Wzgórze Niepodległości 725
Łysa Góra 770
Garbatka 797”

My wystartowaliśmy o 9-tej spod Andrzejówki i weszliśmy w określonej kolejności na wszystkie szczyty Korony Sokołowska dorzucając jeden extra – Stożek Mały, a o 17-tej byliśmy z powrotem pod Andrzejówką.

Zjedliśmy, przepakowaliśmy się i postanowiliśmy zakosztować „wiatingu”, czyli spędzić noc w niedaleko położonej wiacie. Przed snem jednak dorzuciliśmy już w kompletnych ciemnościach parę kilometrów szlakiem po to, by mieć pewność, że zdobędziemy wystarczającą ilość punktów GOT dla Asi. Dzień zakończyliśmy z wynikiem 32km i 1300mH. Czy daje to 45 GOT? Mam nadzieję, że tak.
Noc we wiacie upłynęła względnie wygodnie i spokojnie, choć pewną ciekawostką jest to, że ruch na szlaku miał miejsce przez calutką noc i niejednokrotnie w ciągu nocy zaglądały do nas kulturalne grupy turystów.

tekst: Dziku

PS. Na drugi dzień przed odjazdem weszliśmy jeszcze na Jawornik Wielki w Górach Złotych




Grzyby w uprzęży, czyli weekend wyciśnięty do cna

Tekst napisałem prawdopodobnie krótko po powrocie z tego wypadu, czyli jakoś w październiku 2019 roku. Jednak natknąłem się na niego dopiero teraz i dopiero w grudniu 2020 zamieszczam go na stronie.

Od siebie

Podejmowanie się aktywności przychodzi mi łatwo, ale nie jest to też tak, że chce się zawsze i wszystko. Jak każdy, ciągle potrzebuję motywacji i najlepiej kiedy jest to ta motywacja, która pochodzi z wewnątrz. Ale nie tylko, bo jak każdego motywują mnie też pozytywne i zachęcające słowa od osób trzecich. Pewnie, że w góry chodziłbym nawet, gdyby nikt tego nie pochwalał, albo gdyby – co gorsza – wszyscy mieli to gdzieś. Ale czuję, że jest w tym coś więcej, kiedy słyszę, że to co robię kogoś inspiruje, albo, że przynajmniej wydaje się dla niego interesujące.

Co jeszcze mnie motywuje? Zdrowie, a właściwie każdy sygnał o jego braku. Bolący kręgosłup lub noga powoduje, że chcę więcej ćwiczyć. Podobnie jak wszelkie problemy w strefie duchowej, psychicznej: ruch i góry leczą mnie absolutnie ze wszystkiego. To, co dla jednych bywa wymówką, dla mnie jest siłą napędową do działania.

Czego się wystrzegam? Nudy i marazmu. Nie wszystko nas musi kręcić, ale absolutnie ze wszystkiego można wynieść jakieś nauki, jakieś wnioski. Ważne, żeby być tu i teraz, całym sobą. I wtedy z wycieczki na Borową możesz wynieść takie emocje, jakby się właśnie wysoki alpejski szczyt zdobyło.

A jak może wyglądać niezwykły zwykły weekend? Krótki pamiętnikowy wpis poniżej. Rzeczy działy się 28 i 29 września 2019 roku.

Marsz

Przed 7 rano jestem na szlaku. Wchodzę z Marianówki na Igliczną, schodzę do Międzygórza i wracam innym szlakiem, by była pętelka. Rezultat: 10km w 1h46’, a było to możliwe dzięki temu, że w nocy przeprowadzony został sumienny proces aklimatyzacji, której skutki odczuwałem jeszcze rano (wyjazd integracyjny z ludźmi z pracy). Podobnie jak pod Szczelińcem i tym razem dobrze znana ekipa zadbała o to, żebym nie wyszedł na szlak niezaaklimatyzowany. Na wszelki wypadek całość przeszedłem na czczo.

Skałki

Po śniadaniu podjeżdża Aga i idziemy się powspinać. Prowadzimy po 2 drogi, ale jakoś na więcej nie mamy spręża, więc Aga wpada na pomysł, by pozbierać…

Grzyby

Pierwszy raz zbieram grzyby w kasku i uprzęży obwieszonej szpejem. Aga szaleje, co chwilę schyla się po zdobycz, na koniec znajduje grzyby mutanty.

Wycieczka

Kiedy wracam do ośrodka ekipa jest jeszcze w Międzygórzu, więc proszę małżonkę, żeby mnie podwiozła. Asertywnie mi odmawia życzliwie wskazując jakąś drogę w pole: „zajdziesz tam niewiele później, niż ja zajadę” – tako żekła. Pokonuję zatem pieszo te 3 i pół kilometra i szukam knajpy, z której będą dochodziły najgłośniejsze, najdziwniejsze, ale i najweselsze odgłosy. Potem posiłek regeneracyjny i całą grupą wracamy piechotą do ośrodka. Wieczorem przebiega dalszy proces aklimatyzacji przygotowujący do jutrzejszego ataku szczytowego.

Czarna Góra

Rano zabiera mnie Mamowóz i jedziemy z dziećmi na Przeł. Puchaczówkę. Stąd, głównie piechotą, częściowo na rękach a czasem w wózku podchodzimy z Ma (rocznik 2017) i Mi (rocznik 2016) zboczem Czarnej Góry. Podczas wejścia spotykamy wielu życzliwych ludzi, od których moje dziecko słyszy „dasz radę!”. Ale mija nas też bardzo depresyjna grupa, która pomimo prób obrony sieje w nas tekstami, że nie wejdziemy, że tam wyżej jest gorzej, że są kamienie i korzenie, że nie mamy szans i to się nie uda choćby nie wiem co… Zwątpiłem, ale nie w nasze możliwości, lecz w ludzi. Chwilkę otrząsamy się po tym spotkaniu i w dobrych humorach zdobywamy we czwórkę szczyt o wysokości 1205 m n.p.m. Na szczycie mocno wieje, trochę też pokropiło. Misiek choć trzyma się świetnie, to jednak nieco pęka i pyta mnie, dlaczego jego kuzynka leży teraz na leżaku nad basenem w Turcji, w 30 stopniach ciepła, a on chodzi po kamieniach i patykach, które są w dodatku brudne. No cóż synu, nikt nigdy nie mówił, że z takimi rodzicami będzie łatwo.

Góry Opawskie

Po obiedzie wpadamy jeszcze do Nysy do drugiej babci. Przypominam sobie tutaj, że kolega ostatnio zostawił buty w schronisku pod Biskupią Kopą. Podjeżdżamy z Agą do Jarnołtówka i pędzimy na górę. Po kilku minutach widzimy tabliczkę: Schronisko 1h 30min. Nie może być o tym mowy – mamy co najwyżej godzinę na całość. Po 33 minutach jesteśmy na miejscu; zgarniam buty, kupuję batonika i po chwili pędzimy na dół. Tam, gdzie zaczyna się łagodniejszy teren zaczynamy biec i szybko meldujemy się przy aucie. Całość (6,6km) zajmuje nam 59 minut.

Powrót

Po odebraniu dzieci udajemy się w kierunku domu. Docieramy do niego dopiero koło 22:30. Z domu wyszedłem w piątek rano. Co za weekend!