„Samo się nie wejdzie, ale razem możemy wszystko”
Na przełomie lipca i sierpnia 2013 r. Agnieszka Kruk, Dziku, Tomasz Brodziak i Paweł Kudła (mieszkaniec Piskorzowa) zdobyli siedmiotysięcznik Pik Lenina, leżący w górach Pamiru (Kirgistan-Azja).
Szczyt Avicenny, bardziej znany pod nazwą Pik Lenina, ma 7134 m n.p.m. wysokości i leży na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu. Skąd nasze zainteresowanie tą górą? Otóż jest to jeden z pięciu szczytów siedmiotysięcznych będących w granicach byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Przed rozpadem ZSRR zdobywcy wszystkich tych szczytów otrzymywali prestiżowe odznaczenie Śnieżnej Pantery. Zdobycie Piku jest także swoistą przepustką do wysokogórskiego świata i co za tym idzie, w Himalaje. O taką przepustkę postanowiłem zawalczyć wspólnie z moimi przyjaciółmi – Agnieszką Kruk, Jarkiem Jóźwickim (Dziku) i Tomkiem Brodziakiem. Zanim postanowiliśmy powalczyć o nasz górski awans, starliśmy się z wieloma alpejskimi szczytami. Objeździliśmy góry niemal całej Europy, wędrując nawet poza jej granice, m.in. w wysoki Kaukaz. Taka górska droga, jaką przeszliśmy, razem sprawiła, że nasze charaktery dotarły się na tyle, że staliśmy się zgraną ekipą skupioną wokół jednego celu, który osiągnęliśmy po 3 tygodniach akcji wysokogórskiej. Ale od początku…
Wystartowaliśmy z Warszawy 12 lipca tego roku. Międzylądowanie w Kijowie, a później w Biszkeku (stolicy Kirgistanu), aby ostatecznie nasza stopa stanęła w Osz, drugim co do wielkości mięście Kirgistanu. Następnie szybkie zakupy żywności i paliwa do kuchenek. Wsiadamy do busa i ruszamy pod nasza górę. Czeka nas cały dzień drogi przez wysokie przełęcze Gór Ałajskich, następnie kotliną o tej samej nazwie. Z okien widzimy jurty Kirgizów i nie skażoną przyrodę stepu, czujemy się niczym na filmie BBC z Davidem Attenborough. W bazie głównej znaleźliśmy się po półtorej doby od wyruszenia z Polski. Obóz główny (Base Camp) to ostatnie miejsce, gdzie docierają samochody terenowe. Dalej jesteśmy zdani jedynie na swoje własne siły i ewentualnie na tragarzy na których nas nie stać. Base Camp leży na wysokości 3200 m n.p.m. Szybki przyjazd nie pozwolił nam się zaklimatyzować, czyli przyzwyczaić nasz organizm do oddychania rozrzedzonym powietrzem. Ze względu na małą zawartość tlenu w powietrzu mamy ciągle zadyszkę nawet leżąc w namiocie podczas snu. Jak się przekonujemy, zadyszka stanie się naszą towarzyszką do ostatnich kroków na drodze do szczytu. Aklimatyzację wypracowujemy wnosząc coraz wyżej cały nasz sprzęt: namioty, śpiwory, jedzenie kuchenki, benzynę, radiostacje, sprzęt wspinaczkowy, liny itp. To wszystko wnosimy do pierwszego obozu. Tam spędzamy większość wyprawy i stamtąd wyprawiamy się do wyższych obozów i na szczyt. W sumie na drodze do szczytu zakładamy 4 obozy: Pierwszy na 4200 m n.p.m., drugi na 5200 m n.p.m., trzeci na 6200 na m n.p.m. i ostatni – czwarty obóz, na 6400 m n.p.m., skąd na początku sierpnia wraz z Tomkiem ruszamy na szczyt kilkukilometrowym grzbietem na sam wierzchołek. Aga z Dzikiem zdobyli szczyt kilka dni przed nami, w pięknym stylu atakując z obozu 3 pokonali przełęcz schodząc na 6000 m n.p.m. i wspinając się przewyższeniem niespełna 1200 m, a wszystko to w naprawdę imponującym czasie. Natomiast z Tomkiem nie mieliśmy tyle szczęścia – nasz pierwszy atak zakończył się odwrotem z obozu trzeciego. Powodem był mój stan zdrowia, niepokojący kaszel, ogólne osłabienie. Nie można ryzykować, bo jeszcze skończy się chorobą wysokogórską, a to już duże zagrożenie. Zresztą bardziej lub mniej każdy z nas na tej wyprawie chorował. Najbardziej jednak oberwało się mi i Dzikowi. Musieliśmy aplikować sobie mocne antybiotyki. Wszystkie leki, jakie posiadaliśmy na wyprawie, przywieźliśmy z Polski i uzbierała się z tego pokaźna apteczka. W jej skład wchodziły leki na chorobę wysokościową, obrzęk płuc, obrzęk mózgu itp. Nam przydarzyło się na szczęście tylko mocne przeziębienie, które jednak mogło zakończyć nasze zmagania ze szczytem. Podczas gdy Agnieszka i Dzik Walczą o każdy krok w stronę szczytu i każdy oddech, ja walczę z kaszlem i choróbskiem na dole. Tomek natomiast, wierny kompan, ani myśli ruszyć z inną grupą, cierpliwie czeka aż stanę na nogi. Po trzech dniach zmotywowani sukcesem naszych towarzyszy, ruszamy. Ja jeszcze nie do końca w formie, ale trudno – gramy va banqe. Pogoda się psuje, mamy mało czasu. Po drodze do dwójki jeszcze mała przygoda ze szczeliną lodową do której wpadam. Szczelina taka, to pękniecie w poprzek lodowca, który wypełnia całą dolinę, zazwyczaj trzeba takie pękniecie przeskoczyć albo obejść. Szybko wychodzę ze szczeliny, chwilka odsapnięcia, opanowanie emocji i zaraz ruszamy do góry. W dwójce jesteśmy w miarę szybko. Tempo dobre, samopoczucie kiepskie, jeszcze nie czuję się najlepiej. Kolejnego dnia dochodzimy do obozu trzeciego, zwijamy go i przenosimy na 6400 m n.p.m., gdzie staje się naszym obozem czwartym. Spędzamy tam dwie noce w małym szturmowym namiocie o powierzchni 3m2. Droga na szczyt nie była ciekawa, wokół mgła, otuchy dodaje nam zespół ukraiński, który nam towarzyszy. W drodze na szczyt trochę pobolały nas palce, a czasem nie było ich czuć, ale ostatecznie obyło się bez większych trudności. Po południu stajemy na szczycie najpierw – Tomek później ja. Warunki pozwalają nam na kilka zdjęć – dosłownie kilka minut. Zresztą ze szczytu nic nie widać. Przepiękny bezkres gór, jaki obserwowali Aga z Dzikiem, zakryły chmury. Staramy się szybko opuścić to niegościnne miejsce. Mgła jest tak duża, że nawiguje nas zapis naszej drogi w GPS-ie. On jednak zawodzi, prowadzi nas w złym kierunku. Z pomocą przychodzi nam stary dobry kompas i chorągiewki rozstawione wzdłuż drogi na szczyt, nasze ślady w śniegu dawno już zawiane. Teraz przed nami już tylko jedno zadanie – bezpiecznie wrócić, to też się nam bez większych przygód udaje. Niesamowita ulga ogarnia nas po zdobyciu szczytu.
Trzy tygodnie jakie spędziliśmy na powolnym wychodzeniu do góry, zakładaniu poszczególnych obozów i zejściu po kolejny ekwipunek, wiele nas nauczyły. Dowiedzieliśmy się, co to jest przyjaźń, wytrwałość, braterstwo, jedność celu. To wszystko jednak nie udałoby się gdyby nie wiele osób, które pomogły nam w przygotowaniu zarówno merytorycznym jak i materialnym. Szczególnie chcieliśmy podziękować za wsparcie partnerom wyprawy „Pamir 2013 – samo się nie wejdzie”, którymi byli: Urząd Miejski w Pieszycach, Urząd Miasta Bystrzyca Kłodzka oraz Pan Ryszard Krzyśków – prezes przedsiębiorstwa Broen sp.zo.o. Podziękowania należą się też naszym przyjaciołom i oczywiście rodzinie, za to, że trzymali za nas kciuki i wspierają nasze projekty. Mam nadzieję, że nadal będziemy spotykać się z taką ludzką życzliwością i kto wie, może dzięki temu uda nam się zmierzyć z ostatnimi niezdobytymi wierzchołkami gór wysokich, w dalekich Himalajach.
Paweł Kudła