„Kręcić się jak Dziku przed winterraumem”
O 7:15 Aga z Tomkiem, czyli połowa składu wychodzi na Hoher Prijakt (3064). Ja co najwyżej pokuśtykam na siku po wczorajszej akcji, Kamila też postanawia odpocząć. Wiele z siebie wczoraj dała i może czuć satysfakcję. Tym bardziej, że był to jej pierwszy kontakt z Alpami.
Około 10:15 ogarnia mnie panika, dosłownie. Irracjonalny lęk, przekonanie, że stało się coś złego. Czarne wizje przeważyły nad spokojem i zaufaniem do najbliższej ekipy, więc przez następne dwie godziny kręcę się jak porąbany. Kamila żałuje, że nie poszedłem z nimi, bo by miała święty spokój. A ja wiem, że gdybyśmy się znali choć odrobinę lepiej to przybiłaby mi czekanem stopę do drewnianej podłogi schronu. Tak dla zasady, żebym się opamiętał i nie wiercił.
Do południa chodzę w tę i z powrotem po szlaku powłócząc kończyną. Widoczność marna, a na dodatek nie zdaję sobie sprawy, że wypatruję towarzyszy niedokładnie tam, gdzie poszli. Po 5 godzinach od ich wyjścia postanawiam zadzwonić do służb ratowniczych zupełnie świadom tego, co mogę, a nawet powinienem od nich usłyszeć. Myślę, że byłoby to coś w stylu: „weź się człowieku opanuj, zrób se herbaty, pogadaj z koleżanką i czekaj cierpliwie”. Tylko, że po niemiecku.
Zanim wybrałem numer z mgły wyszła Aga. Siadam zawstydzony na ławce w schronie i zbieram opierdziel, że nienagotowane, a przecież tyle czasu siedzieliśmy i nic nie robiliśmy, podczas gdy oni w trudnych warunkach obrócili w równo 5 godzin (niczym latem) na szczyt i z powrotem.
Panika była niepotrzebna i trzeba z tej sytuacji wyciągnąć wnioski. Przeanalizujmy zatem całe wydarzenie:
Fakty i wnioski
1. Nie byłem przygotowany psychicznie na sytuację, w której to ja jestem wyłączony z głównej akcji i czekam na kogoś. Do tej pory kojarzę zaledwie kilka podobnych wydarzeń i były to raczej wyjątkowe sytuacje.
Ad. 1 – najlepiej byłoby zachować zimną krew jak na Monte Rosa w 2011. Byłem sam na lodowcu na wysokości ok. 4200 metrów. Aga i Paweł nie wrócili, więc wziąłem aparat i czekan, wszedłem na pobliski szczyt o wysokości ponad 4400 metrów, wypatrywałem ich i obejrzałem zachód słońca. Doszedłem do wniosku, że pewnie zeszli z drugiej strony góry i nie mieli jak wrócić, a Aga pewnie nie ma nic na karcie więc nie wysłała wiadomości. Napisałem od kolegi do Polski, żeby jej doładował telefon i wkrótce otrzymałem wiadomość, że zostali awaryjnie w schronisku na wysokości ok. 2800 metrów. Na drugi dzień podejdą popękanym lodowcem do mnie. Ich strata, ja się wyśpię. Grunt to spokój.
2. Patrzyłem na górę, która z mojej perspektywy wyglądała tak, jak na zdjęciu na górze wpisu. Może i opisana jako łatwa, ale… pada wilgotny śnieg, skała jest mokra, a ja zostałem z informacją, że pójdą od prawej strony przez Niederer Prijakt, a ta grań, która mi się ukazuje między chmurami wygląda nieciekawie.
Ad. 2 – Poszli nie od prawej, tylko od lewej strony, bezpośrednio na Hoher Prijakt. Nie wiedziałem o tym, ale mogłem założyć, że mam do czynienia z bardzo zgraną i odpowiedzialną parą. Jeżeli trasa budziłaby wątpliwości – zawróciliby.
3. Żadne z nich nie ma sprawnego telefonu.
Ad.3 – Tego się akurat nie da wytłumaczyć. Od przyszłego roku chciałbym, żeby każdy z nas posiadał Samsung Solid. Używany kosztuje od 50 do 150 zł i jest to już model z GPS, potrafiący wskazać wysokość. Działa zalany wodą, działa nawet zamarznięty w kostce lodu. Bateria na czuwaniu trzyma tygodniami. Smartfony uważam w górach za zło, ich zalety są 10 krotnie przyćmione przez wady.
4. Nie ustaliliśmy godziny alarmowej.
Ad. 4 – To jest również coś, co mogło pomóc. Godzina alarmowa powinna być znana.
Niesprawna noga i świadomość bezradności na pewno w tym wszystkim nie pomagały, no ale cóż, nie ma co rozpaczać – sezon 2019 zakończony w niezłym stylu i teraz trzeba się przygotowywać na kolejny. Jest jeszcze tyle gór do zdobycia…