Prolog
Dojeżdżam do Ostrowa, znajduję jakieś miejsce do zaparkowania i zaczyna lać deszcz. Bez sensu wychodzić i zmoknąć przed biegiem, zatem czekam i z niepokojem patrzę na zegarek. Sytuacja żywcem niczym z gór; spoglądanie w niebo, ocena sytuacji, dostępnego czasu itd. Tylko, że ja dziś nie będę się na górę wdrapywał, lecz będę biegał po płaskim. Trasa jest tak bardzo „miejska” i równa, że aż zachęca by postarać się o tzw. życiówkę. Dla mnie cel byłby osiągnięty, gdybym dał radę trzymać się tempa 4:30/km, i takie też jest moje na dziś założenie.
Po paru minutach pada jakby lżej, zabieram ze sobą wszystkie niezbędne rzeczy i idę do biura zawodów, które mieści się w jednej ze szkół.
Start
Przed biegiem, podobnie jak w Świdnicy jesienią, zjadam z termosu zupę dyniową. Potem udaję się na start i czekam wśród niemal 400 innych uczestników na sygnał. 3, 2, 1… lecimy! Aplikację ustawiłem eksperymentalnie i nietypowo – otóż jedyną informację, jaką będę otrzymywał, to tempo w ostatnich 2 minutach. Pierwszy komunikat: 4:09! Z jednej strony za szybko, ale z drugiej… biegnie mi się tak dobrze! Zaraz na początku „siadam” na plecy jakiejś parze i czuję, że dobrze mi się za nimi biegnie. W ten sposób pokonam 21 km.
Moim celem jest jedynie najbliższe 200m. Ustawienie aplikacji w ten sposób było genialnym ruchem. Kiedyś, gdzieś, przeczytałem wypowiedź światowej sławy tenisisty, którego taktyka była prosta: wygrać najbliższy serw. Nie skupiał się on na wyniku meczu, lecz na odbiciu najbliższej piłki. Analogicznie, mnie dziś interesowało jedynie przebiegnięcie 200m z tempem poniżej 4:15/km. Nic więcej.
Już po pierwszych kilometrach wiedziałem, że pobiegnę poniżej półtorej godziny. Postawiłem wszystko na jedną kartę, gdyż znalazłem idealną analogię do znajomej mi sytuacji z gór: jeśli jest pewna pogoda i jeśli dobrze się czuję, to ze szczytu nie rezygnuję. Przebiegnięcie półmaratonu w tempie 4:14 stało się podczas tego biegu moim szczytem, który zamierzałem zdobyć pomimo, że stojąc na starcie tego nie planowałem. Zwolnienie tempa oznaczałoby teraz dla mnie zawrócenie tuż przed wierzchołkiem, nie mając ku temu konkretnego powodu.
Odlot
Zatem sytuacja wygląda następująco: mamy 18-ty kilometr a ja do tej pory trzymałem się ciągle za plecami nieznanej mi pary. Teraz sytuacja się nieco zmienia, bo chłopak nieco zostawił nas z tyłu. W tym momencie wpadam w coś w rodzaju transu: głosy zanikają, ja skupiam się i słyszę jedynie swoje myśli i na jakiś czas „odlatuję”. Nie wiem, czy były to 2 sekundy, czy 10, czy może 2 minuty. Wiem natomiast, że w tym czasie nic ze świata zewnętrznego do mnie nie dolatuje.
Pierwsze, z czego zaczynam sobie zdawać sprawę to to, że przede mną idzie jakaś dziewczyna. Idziemy równym, spokojnym, spacerowym tempem. Potem wracają głosy otaczających nas ludzi, tupot stóp innych biegaczy. Po chwili orientuję się, że dziewczyna przede mną nie idzie, lecz biegnie. Spoglądam na siebie i dociera do mnie, że ja również biegnę. Natychmiast zdaję sobie sprawę, że zaliczyłem autentyczny odlot.
Meta
Dociera też do mnie, że to nie chłopak wyrwał do przodu, lecz dziewczyna słabnie. Nie wiem skąd to wiedziałem, to trochę tak, jakby zadziałał wewnętrzny tempomat w organizmie. Dobiegam zatem do niego i pomimo, że żaden z nas nie widział twarzy drugiego wiemy, że przez cały bieg nawzajem się napędzamy.
Nie pamiętam, który z nas pierwszy się odezwał, lecz dialog brzmiał mniej więcej tak:
„Dawaj, już niedaleko, ciśniemy” – słyszę.
„Zrobiłeś mi bieg” – odpowiadam i dodaję:
„W Świdnicy na jesień miałem godzinę i 42 minuty, a tu dzięki Wam cisnę poniżej półtorej…”
Przez ostatnie 2 kilometry wzajemnie się wyprzedzamy, lub biegniemy ramię w ramię. Zaczynam myśleć, że nie wypada mi przebiec mety przed moim „pace makerem” z przypadku. Po krótkiej chwili namysłu decyduję się jednak na pobiegnięcie na maksa. Na ostatnim kilometrze osiągam tempo równo 4 minut (!) i zostawiam partnera nieco z tyłu, jednak przed samą metą przebiega on koło mnie jak strzała i uzyskuje parusekundową przewagę*. Cieszę się z tego powodu, co jest zjawiskiem i uczuciem w bieganiu dla mnie wyjątkowym, lecz w górach… ileż to razy po stokroć bardziej zależało mi, by to ktoś inny znalazł się na szczycie, nawet, gdyby mi miało się nie powieść.
* W klasyfikacji bazującej na czasie netto ostatecznie zakończyłem pozycję wyżej niż Patryk
Wbiegnięcie na metę przy wskazaniu zegara poniżej 1:30:00 dostarczyło odczucia, którego nie da się opisać. Wydaje mi się, że doświadczałem go wcześniej w górach, lecz tylko podczas zdobywania nielicznych szczytów. Ściskam Patryka, a zaraz potem Anię, bo tak na imię mieli moi „partnerzy”. Mam nadzieję, że jeszcze ich kiedyś spotkam. Nie ma dla mnie znaczenia miejsce w rankingu, gdyż bez względu na wszystko dziś osiągnąłem swój cel: przebiegłem półmaraton w czasie poniżej półtorej godziny. Tym samym już w marcu mogę wykreślić z listy jedno z 3 postanowień na ten rok:
przebiec półmaraton poniżej półtorej godziny, przebiec maraton, oraz ukończyć bieg na 10 km w czasie poniżej 40 minut.
Epilog
Nie zamierzam na tym poprzestać, w głowie kłębią się kolejne cele. Bieganie staje się moim hobby, a może i nawet pasją, gdyż zaprząta mi ono głowę w nie mniejszym stopniu, niż przez ostatnie 16 lat góry. Zresztą pomiędzy obydwiema aktywnościami znajduję całe mnóstwo analogii, ale to już materiał na osobną historię.
PS. to drugi półmaraton z rzędu, gdzie ostatni kilometr przebiegam najszybciej, czyli… jest zapas?