Pobudka o drugiej w nocy, bo po co dłużej spać w sobotę. Bułka z miodem, kawa i jadę do Lądka, by wziąć udział w moim pierwszym prawdziwym górskim ultra maratonie. Odczuwam spokój tak niezwykły, że nawet wizyta w tojtoju przed startem przyjmuje formę łagodną, z klasą, a efektem jej jest forma solidna, konkretna. Wychodzę z kabiny tak zadowolony, że rozglądam się za organizatorem, ponieważ czuję, że już w tym momencie powinienem dostać medal.
Tuż przed startem rozmawiam z jedną z zawodniczek jacy to jesteśmy sprytni, że startujemy bez czołówek. No bo wiesz, jak to potem schować do plecaka w biegu, no, wiadomo, bez sensu. Przysłuchujący się tego zawodnicy gaszą swoje czołówki i widać, że jest im wstyd, że nie są tacy przebiegli jak my.
Następuje odliczanie i punkt czwarta startujemy. Już na ulicy jakoś tak ciemno było, ale jeszcze do przeżycia, a potem wbiegliśmy w las. I wtedy ktoś zgasił światło.
Jest świt żeglarski i cywilny, ale wtedy dowiedziałem się, że jest jeszcze świt leśny. I ten zaczyna się co najmniej pół godziny później od cywilnego, czy też astronomicznego. W rezultacie biegnę po omacku, nawet nie wiem ile osób biegnie koło mnie i kto mnie wyprzedza. Wygląda na to, że więcej osób biegnie bez czołówek, ale nie pociesza mnie to zbytnio.
Po niecałym kilometrze potykam się, kręcę młynka rękami i mało nie zaliczam gleby. Jak nic wybiłbym zęby, ale bez zębów da się jeszcze biec. Gorzej, że krótko potem wykręcam nogę w kostce. Jeszcze 68 km, a mnie boli nadwyrężone miejsce, no zapowiada się po prostu ekstra. I wtedy wpadam w głębokie błoto. A potem był stromy zbieg po kamieniach i korzeniach. Ktoś świeci zegarkiem, ktoś tam mnie mija z czołówką, a ja łapię te promyczki światła, jak Polacy łapiący ostatnie promyki słońca w październiku, zanim się zachmurzy na następne pół roku.
Nie wiem, jak ja to przetrwałem, ale tętna jeszcze długo nie mogłem uspokoić. I wtedy nastał ultra świt, a ja odzyskałem ultra wiarę w siebie. Do pierwszego punktu żywieniowo/pomiarowego na 9,8 km docieram na pozycji 33.
9,8 km – miejsce 33
Na punkcie wychylam 2 kubki wody, a z trzecim przez chwilę człapię w ręce. Nic nie jem, pomimo dostępnego szwedzkiego stołu. Co dokładnie tam było to nawet nie widziałem, bo szybko ruszyłem w dalszą drogę. Ja w ogóle sam siebie nazywam analfabetą kulinarnym. Nigdy mnie nie interesowały lokalne potrawy, i to się tyczy również punktów żywieniowych.
25,3 km – miejsce 26
Odkąd zrobiło się jasno czuję się mentalnie świetnie. A fizycznie nie dolega mi absolutnie nic, jakbym dopiero co z łóżka wstał. Po dobiegnięciu na drugi punkt pomiarowy sięgam po jeden kawałek arbuza i jest to dla mnie absolutna rozkosz w gębie. Zapijam dwoma kubkami wody wyrzuty sumienia spowodowane zdradą, jakiej dopuściłem się wobec mego kulinarnego ascetyzmu, a trzeci kubek wody znów w łapę i w drogę. Kątem oka dostrzegam Pepsi i zaczyna mi kiełkować niecna myśl. Ale póki co nieustannie trzymam się planu żywieniowego, czyli kolejno wchodzi to żel, to galaretka.
35,3 km – miejsce 23
Stało się. Tutaj wchodzi zarówno kubek wody, jak i Pepsi. Piję i rozglądam się, czy mnie żona nie widzi. A może na punktach są kamery? „Chcesz to pij! Dorosły jesteś!” – powiedziałaby pewnie, a ja bym się już przy pierwszym wykrzykniku udławił. Zagryzam arbuzem, żeby nie wyczuła jak w domu chuchnę. Na wszelki wypadek biorę też kawałek banana na drogę. Chowam go ukradkiem w saszetkę, jak bułkę z dżemem podczas śniadania w hotelu. Poza tym nadal trzymam się planu, zgodnie z którym na tym etapie weszły już shoty magnezowe, uraczyłem się też hydrożelem z kofeiną. W miejsce żelków wchodzą te z plusem, zawierające BCAA. Nie mam pojęcia o czym teraz piszę i co sobie w przełyk wciskam, ale tak to jest, kiedy wierzysz, że Placebo to marka suplementów dla sportowców.
48 km – miejsce 23
Znów raczę się już nie tylko wodą, ale i Pepsi. Choć woda zdecydowanie smakuje najlepiej i najchętniej tylko ją bym pił. To była najsmaczniejsza woda w moim życiu, serio. Ale podczas biegu czasem jakby mnie w łydkach skurcze łapały. Nic groźnego, ale bałem się, że wypłukam się do reszty. Coś mi zaczyna nie grać z moim wyposażeniem: każdy, kto dobiega na punkt napełnia softlaski, ale ja ich nie posiadam. Mam jedynie baniak na plecach, ale żeby go napełnić, musiałbym ściągnąć plecak. W pośpiechu pewnie owinąłbym sobie rurkę wokół szyi, poddusił się i stracił cenne minuty czekając na GOPR.
Zatem wyglądam co najmniej nieprofesjonalnie biegnąc wyścig z kubkiem w ręce i manewrując, żeby nie ulać. Brakowało tylko, żebym to zamienił na filiżankę kawy – taką malutką, z malutkim uszkiem, co się go trzyma dwoma najmniejszymi paluszkami.
58,1 km – miejsce 16
To przełomowy punkt, na którym objawił się cały nieogar debiutanta w Ultra. Miałem tak wysokie miejsce i przed sobą jedno jedyne podejście oraz długi, łagodny zbieg do mety. Zamiast wykorzystać doskonałą tego dnia formę oraz predyspozycje do przyspieszania na finiszu i uczknąć jeszcze parę oczek w klasyfikacji, to… dałem ciała. Myślałem już tylko o końcu biegu, olałem plan żywieniowy pozbawiając się cennej energii z węglowodanów. I po co była ta cała rozpiska w Wekselu? Kolorowe komórki, formatowanie warunkowe, formuły wypluwające ilość spożytych węglowodanów… tyle pracy zaprzepaszczonej zaledwie 10-cio kilometrową chwilą dekoncentracji.
Zaczynam marudzić, przez co mija mnie trzech zawodników. Na 2 kilometry przed metą wręcz odechciewa mi się biec (w dół!), doganiam więc piechura, który pewnie kończy bieg na 110, albo i 240 km i idę z nim zagadując, jak to mi się nie chce i że coś tam mnie kłuje, choć wcale mnie nie kłuło. I wtedy on mówi:
„Ja już od dwóch punktów idę, ale ty to masz siłę w nogach, więc biegnij”
Na ten głos sumienia mnie zatkało, ale nie dosłownie, bo pomimo bólu przepony od razu głęboki oddech wrócił. Człowiek jednym zdaniem przywrócił mi motywację i wiarę w siebie. Żałuję, że numeru nie zapamiętałem, ale pewnie okazałoby się, że nikt taki nie startował, a ja wcielenie jakiegoś świętego spotkałem, co kostur na kijki trekingowe zamienił. A mi po ludzku głupio się zrobiło, więc natychmiast zacząłem biec i wprawdzie na głos jęcząc, ale żwawym krokiem dobiegam na metę.
70 km – miejsce 19
Jakiś brodacz przebija piątkę i mnie ściska. Jestem wzruszony, ponieważ przyjechałem sam i ma to dla mnie wielkie znaczenie, że ktoś mnie na mecie wita. Potem zauważam, że to ktoś z obsługi, organizator w sensie – jak ja kocham tych ludzi! Za chwilę zagaduje mnie jedna osoba, potem druga. Przybiegli przede mną, ale gratulują, przebijają piątki.
Po biegu czuję się wprost świetnie, więc krzątam się jeszcze dłuższą chwilę po festiwalu, a po posiłku regeneracyjnym zapewnionym przez organizatora wsiadam w auto i bez problemu odbywam trzygodzinną podróż do domu. Z głośników leci Laid Back – Sunshine Reggae – pozostanie on dla mnie hymnem tego dnia. W oczach pojawiają się łzy wzruszenia. Puszczają emocje. Jestem szczęśliwy.
Pod domem siadam w słoneczku na tarasie, ściągam buty i skarpety a tam… stopy jak po dziesięciokilometrowej przebieżce po lesie! Nawet najmniejszego obtarcia nie doświadczyłem! Niesamowite! Z zadowolenia macham nóżkami i boleśnie uderzam piętą o krawędź deski. I po co siadał?! Trza było dalej biec!
Liczby
Open: 19 / 349
M: 18 / 277
M40: 8 / 122
Kubków Pepsi: 3
