Zaledwie kilka dni po powrocie z udanego wypadu na Hochalmspitze (3360 m) znów jedziemy nocą w kierunku Alp. Tym razem tylko ja i Aga, a zatem zbyt dużo pola do manewru w trasie nie ma: jedno śpi, drugie prowadzi. Docieramy koło 10-tej do Plangeross, zostawiamy auto na parkingu i idziemy w kierunku Watzespitze – naszego celu na następny dzień.
Nocleg spędzimy na wysokości 2817 m w Winterraum Kaunergrathütte. Podejście do schroniska jest szybkie i przyjemne (3,5h), z widokiem na szczyt Watzespitze. Budynek jeszcze przyjemniejszy, bo świeżutki, wyposażony w piec, światło i najprawdziwszą toaletę. Cena: 10€ dla członków Alpenverein oraz 20€ dla pozostałych. Przed zmrokiem podchodzimy jeszcze pod ścianę prowadzącą na szczyt. Był to przydatny manewr, ponieważ uniknęliśmy rano kręcenia się po ciemku i szukania właściwego miejsca, z którego rozpoczyna się droga wspinaczkowa.
Już kolejnego ranka, około 6-tej zmierzamy pod tę samą ścianę. Aga prowadząc pokonuje czwórkowe trudności i zaczynamy taniec polegający na pląsaniu po skałach i odgadywaniu „którędy prowadzi droga”. Nie zatrzymują nas ani kolejne czwórkowe miejsce, ani żadne z łatwiejszych, choć długich wyciągów. W skale czujemy się po prostu świetnie. Kiedy docieramy jednak do śnieżnego pola przed charakterystycznym zakosem z wielką strzałką namalowaną na skale, coś ewidentnie siadło, a wręcz nastąpiło moralne tąpnięcie.
Z jednej strony dotarliśmy do miejsca, skąd wg topo pozsotało już tylko przejść łatwy zakos i znajdziemy się na nasłonecznionej, łatwej (jedynie 2 miejsca trójkowe) grani prowadzącej do szczytu. Niestety przed nami znajduje się strome, śnieżne pole, które wyżej (ale wciąż przed wspomnianą strzałką) przechodzi w lity lód pokrywający skałę.
Podejmuję zupełnie nietrafioną (czy na pewno?) decyzję, żeby obejść to miejsce od prawej strony skalnym grzbietem. Finalnie wspinam się bez asekuracji w trójowych trudnościach, nie daję również rady uniknąć wchodzenia na śnieg. Brnę do przodu, pomimo, że zdaję sobie sprawę, że jest to znany mi tryb „ćmy”. Idę do góry niczym owad do ognia, z każdym krokiem pogarszając swoją sytuację, ale dopinam swego, czyli docieram do znaku.
Stoję z pokrwawionymi i skostniałymi od mrozu dłońmi na stromym, zaśnieżonym stoku. Podnoszę głowę i widzę, że tuż nade mną widnieje wielka, namalowana na skale strzałka. Cóż z tego, że znowu znajduję się na właściwej drodze, skoro w żaden sposób nie poprawia to sytuacji, w jakiej się znalazłem? Od Agi dzieli mnie 50 metrów liny bez ani jednego przelotu. Pode mną stromy, oblodzony stok, zatem upadek oznacza tylko jedno. Szarpię zmrożony śnieg gołymi rękami, walę głowicą czekana jak młotkiem, wbijam stylisko i próbuję dźwignią wyłamać kawałki białej pokrywy, wreszcie kopię nogami uzbrojonymi w raki. Odsłaniam tak dużo skały jak tylko zdołam, ale bez efektu – nie odnajduję żadnego punktu, do którego mógłbym się przypiąć. W poszukiwaniu przelotu mógłbym podejść jeszcze wyżej, ale to by oznaczało, że Aga musiałaby pójść za mną. Jeśli się wtedy poślizgnę i spadnę – spadniemy oboje, a w tym momencie jest wciąż symbolicznie przypięta do pętli okalającej skałę. Omiatam jeszcze wzrokiem skały, ale z jakimś dziwnym uczuciem, jakby zależało mi tylko na jednym – zawrócić i znaleźć się znów we względnie bezpiecznym miejscu.
Spoglądam na szary lód, jaki pokrywa właściwą drogę zejścia, i wystarczająco mnie to zachęca, by obrać inny wariant. Zatem decyduję się wrócić tak, jak przyszedłem. Odliczam metry, a może i centymetry, jakie mnie przybliżają do Agi. Kroczek po kroczku, kawałek po kawałeczku, docieram do miejsca, z którego starała się mnie ubezpieczać. Teraz jeszcze długi trawers tuż nad przepaścią i rozpoczniemy drogę zejścia. Kiedy przekroczyłem pole śnieżne, zahaczam linę o jakiś kawałek skały, ale wiem, że oszukuję sam siebie. Jeśli Aga się na trawersie poślizgnie – lecimy w przepaść.
Na szczęście po parunastu minutach igranie z losem się kończy. Siadamy na kamieniach, jemy i pijemy. Potem ściągamy raki i ruszamy w dół. Przed nami 8, może 10 zjazdów na linie i będziemy u podstawy ściany. Dziwnym trafem lina kończy się za każdym razem tuż przed kolejnym stanowiskiem. Nie stanowi to dla nas większego problemu w tym terenie, aczkolwiek daje do myślenia, czy aby nie ciachnęliśmy jej przed wyjazdem za bardzo (50 metrów miało starczyć, ale może źle coś obliczyliśmy). Nie martwi nas to, a wręcz bawi, ponieważ zjazdy idą sprawnie i szybko. Kiedy znów stajemy przed Winterraumem, wiemy jedno – wszystko dzieje się tak, jak ma się dziać. Jesteśmy tu, a nie tam, na szczycie i tylko możemy się z tego cieszyć. Dużo się nauczyliśmy, do tego jesteśmy cali i zdrowi.