Z Maratonem Ślężańskim (i w ogóle z maratonem górskim) po raz pierwszy zetknąłem się rok wcześniej, tj. w styczniu 2024. Już wtedy za cel obrałem sobie złamanie 4 godzin, ale plany te pokrzyżowane zostały przez skurcze. Ostatecznie bieg wtedy zakończyłem na 21 miejscu z czasem 4:11:41 (5.51/km).
W roku 2025 wystartowałem z większą pewnością siebie, bogatszy o poprzednie doświadczenia i zaznajomiony z trasą.

1-24 km
Od startu trzymam się na 6 pozycji i nieustannie w pobliżu tego samego biegacza – Artura. Przez niemal 20 km albo biegnę za nim, albo obok, z rzadka przed. Odnoszę wrażenie, że biegnie on niezwykle równo, a mijanki wynikają z tego, że to ja nieco szarpię. Pomaga mi jego obecność, ale koło 19-go kilometra nie jestem już mu w stanie dotrzymać kroku. Musiałem mieć wtedy chwile słabości, bo gdy tylko Artur się oddalił, to dobiegł mnie Michał. Przywitał się wesoło i pomknął tak szybko, że wyglądało to dla mnie wręcz abstrakcyjnie. Następną osobą, która mnie dogoniła, była Klaudia, ale i ona prędko się oddaliła.
Od tej pory biegnę przez parę kilometrów zupełnie sam. Przed końcem pierwszej pętli klnę na głos, ponieważ nie widzę żadnych oznaczeń. Pomimo, że znam trasę i prowadzi mnie ślad na zegarku, to i tak jest to niepokojące.
Pierwszą pętlę kończę na ósmej pozycji.

25-32 km
Gdy mijam punkt żywieniowy, docierają do mnie słowa otuchy od obsługi: „masz dobre tempo!”. To zawsze pomaga, a ja przed podbiegiem na Wieżycę potrzebuję każdego, choćby najmniejszego bodźca. Boję się tego fragmentu, bo ostatnio to tutaj skurcze paskudnie dały się we znaki. I co? Ledwo zacząłem podchodzić, a tu najpierw impuls w jednej łydce, a po 2 sekundach w drugiej. Tylko nie to! Nie dam rady ze skurczami ukończyć tego biegu, po prostu nie jestem na to gotowy psychicznie.
Delikatnie naciągam mięsień w jednej nodze, potem drugiej. Robię to bardzo krótko, zaledwie po kilka sekund na stronę. Potem niepewnie stawiam kroki i czuję, że dobrze idzie. Wraca nadzieja, że będzie dobrze, ale nie powiem – trochę straciłem werwy. Na wszelki wypadek do samej góry idę. Dopiero, gdy nachylenie maleje, znów zaczynam truchtać przez las. Po kilku kilometrach samotnego biegu w ciszy docieram do ostatniego punktu żywieniowego. A tu – szał totalny.

33-43 km
W tym miejscu i czasie następuje spotkanie z obsługą, półmaratończykami, a może i z jakimiś maruderami z maratonu. Zmęczenie potęguje abstrakcyjne wrażenie, że wszyscy biegają w różnych kierunkach. Ktoś woła do mnie: „pilnuj oznaczeń!”. Ze wszystkich sił staram się skupić, co nie jest łatwe w tym całym zamęcie. Przez jakiś czas biegnę pod prąd strumienia półmaratończyków, a następnie skręcam w prawo i znów jestem sam. Na tym właśnie odcinku tracę podium w kategorii wiekowej, z czego nie zdaję sobie sprawy. Wynika to z tego, że zawodnik, który mnie mija, ma schowany numer pod kurtką i założyłem, że to ktoś, kto nie bierze udziału w wyścigu. Podobna sytuacja miała dziś miejsce na 16-tym kilometrze, gdzie nawet krzyczałem za mężczyzną, że pomylił drogę, a on odpowiedział, że nie biegnie w zawodach.
Czy byłem w stanie podjąć z Marcinem walkę? Nie sądzę, zresztą i tak byłem już bliski spełnienia swoich założeń, czyli ukończenia biegu poniżej 4 godzin i to bez bólu i cierpienia. Zatem było jak miało być.

Na ostatnim podbiegu mijam Alana, który wspierając się ramionami o kolana nie posuwa się ani o krok do przodu. Nie zatrzymując się klepię go po plecach i dodaję słowo otuchy. Po kilkunastu krokach słyszę: „masz coś do picia?”. Natychmiast się zatrzymuję, wracam i podaję mu wężyk. Ściągam rękawiczkę, szukam galaretki, wypada mi ogrzewacz dłoni na ziemię, ogarniam się, przekazuję baton koledze w kryzysie i zerkam za jego plecy. Nikogo nie widzę, ale chciałbym już zmierzyć się z tym ostatnim kilometrem do mety. Oceniam twarz „poszkodowanego”, który na dodatek zapewnia, że da radę, więc napinam delikatnie wężyk i zostawiam go z własnymi demonami.
Na metę wbiegam z okrągłym czasem 3:54:00 i daje mi to 8-mą pozycję w całym wyścigu, a 4-tą w kategorii M40. To i tak więcej, niż zakładałem, a na dodatek przeżyłem wspaniałą przygodę.

